niedziela, 7 czerwca 2015

Post Informacyjny, czyli ~Dwa Punkty~ II- Jedziem!!!

Na wstępie, przed powitaniem chcę podziękować- dla Merr i Finicka. 
To dzięki nim jeszcze tu jestem.
Po za tym za ich sprawą zaczęłam pisać i na nich się wzoruję. Nie muszę chyba dodawać jakim zdziwieniem był dla mnie ich komentarz. (Rozmawiałam wtedy przez telefon. Rozmówca ogłuchł. R.I.P uszy)

Hej!!!
Jestem powróciłam. Trochę późno, ale założyłam nowego bloga. (~~ www.callaway-and-thedemons.blogspot.com ~~) Piszę fanfiction. Jest to moja druga próba i może tym razem mi się uda.
Zaczyna się fajnie i jestem dumna sama z siebie :) 
 
~I~
Punkt pierwszy to króciutki opis bloga.
Jak sama nazwa mówi i adres, głównym bohaterem jest Callaway, chłopiec który wyjątkowo późno jak na herosa, dowiaduje się o swoich korzeniach. Kolejnym "dziwactwem" jest to, że potwory nie atakowały go. Żył spokojnie, aż Bogowie sami wyszli mu naprzeciw. Oczywiście nie jest to zbieg okoliczności, ani przypadek. Cal jest inny. Ma inną krew i inne uzdolnienia. 

       Jest odmieńcem wśród odmieńców.

~II~
Punkt drugi to mój problem dotyczący tego bloga.
W ostatnim poście trochę za bardzo zbuntowałam naszą Vic. Taak za duży rebel. 
No więc moim rozwiązaniem jest nie kontynuowanie tamtej akcji, a przejście dalej Oczywiście będę wracać do tamtego zdarzenia. Będą jej wspomnienia, koszmary itd. 
Muszę nauczyć tej Victorii pokory. I szacunku do Dona.
Ps. Ona i tak wszystko mu mówi. 
xDDDD


Dziękuję dla wszystkich osób, które to czytają.
Kocham was, nawet jak mnie zdenerwujecie :P
Dziękuję za ponad 380 wyświetleń. Myślę, że być może jeszcze w tym tygodniu będzie 400. A wtedy prosto do 500 :D

Buziaki
Uściski
Pozdrowionka
Brzoza

czwartek, 14 maja 2015

Post informacyjny, czyli ~Dwa Punkty~ I- Czy kontynuować???

Jestem zła, smutna, fochnięta i zawiedziona... Tak, tyle emocji. Tak, wiem, że ktoś to czyta, bo w końcu wyświetlenia same się nie nabijają! Wyświetlania idą w górę, a komentarze, jak były w Prologu... ekchem.... no nie ma ich. Nie opublikuję (jest w połowie napisany) rozdziału bez komentarzy. Jak mam go opublikować skoro, gdy byłam i jestem w rozłamie fabuły, nie wiem co napisać, jaki wątek wybrać? Dałam wam wybór. 

Okey. Ochłonęłam. Teraz jestem tylko smutna. I tu pojawia się pierwsze pytanie:
~Czy kontynuować?
Ja, nie widzę sensu by publikować coś, co tylko zaśmieca internet. Mam wrażenie, że oczekiwaliście, oczekiwałeś/łaś jakiejś obyczajówki, a przynajmniej jakiegoś fanfiction... no cóż to nie jest nic z tego typu. Próbowałam z IŚ, ale nie wyszło. 

I tu pojawia się drugi punkt tej notki:
~Napisać fanfiction?
Mogłabym spróbować po raz drugi, tylko z czymś innym. Przeczytałam słynnego HP, PJ i Więźnia Labiryntu, oraz Niezgodną. Zastanawiam się, czy nie spróbować i nie pobawić się w Riordana... 

Notka zakończona.
Drodzy czytelnicy, nie pozostawiający po sobie śladu
Żegnam (na razie nie po raz ostatni).
Brzoza.

PS.
Wiem, że w pierwszym akapicie, napisałam troszeczkę za ostro... Przepraszam :)

wtorek, 5 maja 2015

Rozdział IV- Bunt.

               -Więc tak się strzela z łuku. Ale, to nie dla ciebie, ty zdecydowanie powinnaś walczyć mieczem.
       -Dlaczego? Łuk, to dobra broń i nie jest ciężka. Po za tym stworzona dla kobiet mojej postury.- odpowiedziałam, z naciskiem na słowa „ciężka” i „postury”.
       -Być może… a raczej na pewno, ale masz swój miecz i swoją tarczę. Specjalnie wyrobione dla ciebie. Dużo osób nad nimi pracowało. Dużo ważnych osób. Poza tym służą dla ciebie od stuleci. Przynajmniej naucz się podstaw. Proszę.
       -No… dobrze.- zgadzam się tylko i wyłącznie dla tego, że po raz pierwszy Don mnie prosi. Nie zmusza. Chyba w końcu zrozumiał, że jak dla dziewczyny, która od pięciu godzin -z trzydziesto minutową przerwą- trenuje z nieludzkim wysiłkiem należy się słowo „Proszę”. Są też plusy tej mordęgi. Dowiedziałam się, że wspinaczka nie jest tak ciężka na jaką wygląda, ale też dowiedziałam się o istnieniu mięśni, o których nie miałam pojęcia i z przykrością muszę stwierdzić, iż szczęśliwi ci którzy nie znają ich bólu. Jest już trzynasta. Odliczam bolesne minuty do obiadu.
        -Księżniczko? Wracamy do świata żywych, książę czeka.
        -Sarkazm nie jest oznaką inteligencji.- ripostuję.
     -Inteligencji powiada...-urywa.- Ekchem… do prawdziwego treningu przyda ci się prawdziwa zbroja. George powinien coś mieć. Em, no tak… George przygotowuje zbroje dla wszystkich.
        -Jest płatnerzem?
     -Nie. I radzę nie mów tak o nim w jego towarzystwie.- odpowiedział szybko i ostro. Miałam jeszcze o coś zapytać, ale Don odszedł już ode mnie. Mówią, że kobiety są zmienne… Ech.
 
  ***

        Gdy Don mówił „zbroja” myślałam o hełmie, nagolennikach i innych elementach normalnych zbroi. Przede mną leży elastyczny, czarny strój. Jest to kombinezon. Na tyle przylegający do ciała by mieć pełną swobodę ruchów i na tyle wytrzymały, by nie dało  się go zniszczyć nawet ciosem miecza w pierś- przynajmniej tak twierdzi rudowłosy George. Z drugiej strony, jak na takie zbroje, to nie rozumiem, dlaczego nie posiadają pistoletów i nowocześniejszej broni, a walczą mieczami, łukami i rzucają nożami. W ogóle nie rozumiem przed czym do licha mają się bronić i po co. Kto chciałby atakować obóz w lesie, pełny szesnastoletnich nastolatków? W dodatku bez jakichkolwiek wartościowych rzeczy. Emm… poza tym obóz jest dobrze ukryty, a ludzie jak mam wrażenie nigdy stąd nie wychodzą. No poza Marleyem, który Bóg wie gdzie jest. Może i nawet on nie wie. Głos w podświadomości mówi mi, że to on pewnie martwi się o mnie… nie, nie martwi się. Gdyby chciał mnie znaleźć zapytałby się kogokolwiek, lub podszedł jak człowiek do stolika z moją kartką. Chyba, że gdy podszedł zamiast mnie, spotkał tego opętanego chłopca. Speszył się i odpuścił. Cokolwiek się stało mam prawo być na niego  zła i gdy go znajdę zasypię go stosem argumentów podczas kłótni. Mam nadzieję, że chłopczyk nie ukazał mu prawdziwego „ja”- jeśli Marley wie o pierścionku, to albo mnie zrozumie, albo weźmie za chorą umysłowo- jeśli można tak nazwać osobę która siedzi w bagnie, wepchnięta przez debilny los.
         
          -Nareszcie!- krzyczę sama do siebie. Po dwudziestu minutach ściągania jednego i nakładania drugiego kombinezonu jestem wreszcie gotowa. Wychodzę z namiotu i kieruję się na polanę, gdzie jest Don. W połowie drogi zdaję sobie sprawę, że zostawiłam torebkę.  Zabieram ją i po raz trzeci biegnę na miejsce.
          Don czeka na polu walki. Stoi w cieniu sosen. Penie będzie zły. Miał być tu już pięć minut temu. Zrzucam torebkę. Podnoszę tarczę z ziemi i odchodzę od drzewa.
          -Jestem.
          -Tak. Jesteś.-sucho stwierdza. Cholera. Nie zdjęłam pierścionka.
              Wyciągam rękę… i…
         …zdejmuję pierścionek…
                    … Upada.
         Szybko schylam się by go podnieść, ale jestem za wolna. Don robi to pierwszy.
         Obraca go w ręku.- …to twój pierścień?
         -Tak.- odpowiadam i wyciągam otwartą dłoń.
         -Skąd go masz?
         -Wolałabym nie mówić.- wyciągam jeszcze bardziej dłoń.
         -Wiesz, że nie muszę ci go oddawać, prawda? Nie jesteś głupia. Powiedz.- nalega ściskając metalową obrączkę. Jak widać jest to doskonały przykład tego, iż owszem, można jeszcze bardziej się pogrążyć. –Jeśli odpowiesz dam ci spokój...
          -Sam mówiłeś, że nie jestem głupia.
          -Nie każ więc mi się mylić.
            -To moja własność. O d d a j.- wyciągam rękę ponownie. Don spogląda na nią, a następnie patrzy na mnie pobłażliwie. Czemu on nie może zrozumieć, że nie chcę ze wszystkim i wszystkimi się dzielić? To moje życie i to oni wtargnęli w nie, bez mojego zaproszenia. Nie muszę tu zostawać. Mogę stąd odejść. Pójść byle jaką cholerną ścieżką i nigdy nie wracać. Nic mnie obchodzi to ich gadanie i idiotyczne prorokowanie na mój temat.
            -Nie. Nie powiem. Widocznie nieomylny Don się myli. Wy nie mówicie mi praktycznie nic. Czemu ja mam wam się z wszystkiego zwierzać? Nie.
            -Zgoda.-odpowiada i się uśmiecha.- Zgoda.- powtarza.
            -Na nic się nie zgadzam. Cokolwiek myślisz.
            -Proszę, co chcesz wiedzieć?- śmieje się.- Mów. Słucham.
Chamstwo. Po prostu chamstwo. Mam dość. Koniec. Podnoszę torbę. Tarcza ląduje na ziemi. Mam gdzieś jej drogocenność. Niech sobie zachowa ten pierścionek. I ten od cholernego tatusia też. Grzebię w torebce. Mam go. „Drogocenny diament” mieni się w świetle słońca. On też ląduje na ziemi. Pod samymi nogami Dona. Nie jestem głupia. Nie jestem marionetką. Nie prosiłam o bycie jakąś wyróżnioną. O nic nie prosiłam. Nie prosiłam o zakłamaną matkę. Odwracam się na pięcie.
         -Gdzie idziesz?- słyszę za sobą. Korci mnie by coś powiedzieć, ale zagryzam wargę i idę do namiotu.
        Zabieram swoje ubrania. Jeśli się pospieszę, zdążę wyjść zanim Don mnie dogoni.
       -Victoria…- słyszę go. Jest blisko. Biegnę. Wybiegam z Wielkiego Namiotu i staję na rozwidleniu ścieżek. Z daleka widać pałac. Skręcam w dróżkę naprzeciw niego i puszczam się bieg.
        Te ścieżki nie mogą być niewiadomo jak długie. Po kilku minutach przestaję biec. Jeśli Don jest na tyle głupi by stwierdzić, że pobiegłam do „domu” to nigdy mnie nie złapie. Nie mogę też wzbudzać podejrzeń, więc doprowadzam się do ogólnego porządku i powolnym krokiem idę przed siebie. Jeśli ten chłopak mnie nie okłamał ucieknę stąd. Będę mogła w miarę normalnie żyć. O ile nie znajdę się pośrodku lasu… wtedy sprawy będą bardziej skomplikowane. W ostateczności jakiś zapalony grzybiarz mnie znajdzie. Okłamię go, że pojechałam z rodziną i się zgubiłam. To by wyjaśniało mój normalny strój, a nie gdybym stwierdziła, że zostałam porwana. Tak, to by wyglądało całkiem logicznie. Jaka ja jestem głupia. Siedziałam w tym obozie  -czy cokolwiek to jest-  trzy dni. Nic mnie już nie obchodzi. Jestem ostatnią debilką. Ech…
      Wyjmuję z torby dżinsową kurtkę i nakładam ją. Gdy wyjdę już z tego piekła przebiorę się. Mój plan powinien wypalić o ile jakiegoś grzybiarza znajdę… i o ile nikt mi nie przeszkodzi. Mam nadzieję, że Marley nie wyskoczy raptem z podziemi. Nie posiada takiej mocy… raczej.
      -Witaj Victorio.- słyszę za sobą. Nie poznaję kto to. Odwracam się. Teraz już przede mną stoi góra czternastoletnia dziewczyna. Jeśli nie została tu wysłana przez Dona, albo Thomasa, mogę być spokojna.
      -Cześć- silę się na sztuczny uśmiech, a blond włosa dziewczynka wykonuje idealny ukłon.
        -Jeśli można, dlaczego jesteś tak daleko od zabudowań sama?- pyta się.
      Wysilam się na jeszcze większy uśmiech- Zwiedzam okolicę.- kłamię.
        -Dobrze, jeśli pozwolisz oprowadzę cię.- wyprostowuje się. Jeszcze mocniej się uśmiecham pokazując zęby.
       -Masz mnie. Tak naprawdę chciałam pobyć sama.- kłamię ponownie.
       -Nie wiem, o co pokuciłaś się z Donem, ale ucieczka nic ci nie da… uwierz.- zaniemówiłam.
       -Don cię wysłał?- nawet jeśli to on, to skąd ona może wiedzieć, że chcę uciec?
No… chyba, że naprawdę myśli, że się zgubiłam i chcę uciec do „domu”. Uśmiech zszedł mi z twarzy.
      -Nie. Nie wysłał mnie. Jestem z Namiotu Ziemi.
      -Aha.- tylko na tyle jest mnie stać. Nie wiem co powiedzieć, by czegoś przypadkiem nie wyjawić.- Nie zamierzałam nigdzie uciec.- dodaje szybko.
      -Wyczuwam zamiary ludzi. Wiem, że chcesz uciec. Uprzedzając twoje pytanie, wiem, że pokuciłaś się z Donem, ponieważ jesteś z nim  od śniadania.- zatkało mnie. No cóż teraz muszę delikatnie wmówić tej czternastolatce, że nie mam zamiaru nigdzie iść. Bo przecież go nie mam.
       -Victorio, proszę nie idź. Don się załamie, Marley będzie zły, a tobie może się coś stać. Kiedyś próbowałam uciec. Stąd nie ma wyjścia. Nie ma. Też mam dość tego miejsca, wszystkich zasad i względnego spokoju. Wszystkie sprawy zamiatają pod dywan.- nabiera powietrza i kontynuuje.- Kiedyś Rick chciał byśmy w końcu przestali ciebie obserwować i końcu zaprowadzili cię tutaj. Marley na niego nakrzyczał, Odair o mały włos nie zdegradował ze stanowiska, a już na następny dzień wszystko było tak, jakby nic się nie stało. Polubiłam Ricka.
       -Nie wiem po co mi to mówisz.- odpowiadam.
       -Kiedy ujawniłam swoją moc, ludzie zaczęli mnie unikać, a wszyscy wykorzystywali wtedy gdy chcieli kogoś nakryć, albo udowodnić winę. Dla dwunastolatki to było najgorszy cios. Nikt się nie odzywał, a zarazem udawał najlepszego przyjaciela. Jestem potężnym narzędziem… no właśnie w oczach innych tylko narzędziem. Chciałam stąd uciec, ale bez skutku.
       -Przykro mi, ale uwierz, że nie chcę stąd uciec. Nie myśl, że jestem zła, ale chciałabym zostać sama. Proszę.
       -Victorio… nie kłam.- naprawdę nie wiem, jak historia czyjegoś życia- być może wymyślona- miałaby mnie tu zatrzymać. Czas wykorzystać swoją pozycję, a przynajmniej swoją moc.
       Spoglądam w jej błękitne oczy. Są podobne do oczu Marleya…
      -Boże, czemu to ona jest tą porąbaną potomkinią, w dodatku to ja mam ja powstrzymać. Na ziemię po co ona jest nam potrzebna? Och, w dodatku jej wygląd, mogłaby być przynajmniej brzydsza.- mówi. No cóż, nie myliłam się.
         Idę do tyłu. Nie chcę jej słuchać. Po pięciu minutach marszu tracę ją z pola widzenia. Odwracam się i biegnę. Nie dogoni mnie. Przynajmniej mam taką nadzieję.
_______________________________________________________________
Hej! Tym razem o wiele krótszy. Zastanawiam się, czy wypuścić naszą Victorię, czy ją trochę przetrzymać w Obozie. Daję więc wam do wyboru, czy ma zostać i przeżyć ceremonię wyboru, czy też ją wypuścić i oddać w ręce wroga. Miała być w tym rozdziale walka, ale postanowiłam, że nasza Tori, będzie buntowniczką. A co tam! Poza tym może ktoś z was się w końcu odezwie, bo mam wrażenie, że po Prologu oczekiwaliście, raczej czegoś zupełnie innego... Przepraszam jeśli tak. :') 
PS. Następny za tydzień ;)

poniedziałek, 27 kwietnia 2015

Rozdział III- Pierścień

             Budzę się rozgrzana, otulona kołdrą w moim łóżku. Promienie słońca delikatnie muskają moją twarz. Dzisiejsza noc obyła się bez koszmarów. Nie pamiętam zresztą co mi się śniło. Mam pustkę w głowie. Jednak wstaję i przebieram się. Tą noc spędziłam sama. Dziwne, że Marley był pewny tego, że nic mi się złego tej nocy nie stanie.
             Wyjmuję klucz z kieszeni od bluzy i wychodzę. Stwierdzam, że Don to osoba, z którą muszę porozmawiać i to jak najszybciej. Problem w tym, że nie wiem gdzie go mam znaleźć, a i pod żadnym pozorem nie mogę spotkać Chole. Co jej powiem, gdy mnie spyta dlaczego wczoraj nie zaszłam do niej? „Przepraszam, że do ciebie nie przyszłam, ale podejrzewam cię, że chcesz mnie zabić?”
              Próbuję przypomnieć sobie, gdzie go spotkałam. W drodze do pałacu. Kieruję się tym śladem i spotykam dwójkę ludzi ubranych w podobne kurtki z wymalowanym płomieniem na plecach. Zaczepiam ich. Oni mnie niestety poznają i kłaniają się mi. Karcę dziewczynę i chłopaka i proszę by powiedzieli mi gdzie mogę spotkać Dona.
         -Don jest na Sali treningowej. Jeśli chcesz mogę cię tam zaprowadzić. Mam na imię Lucy, a to jest Mario. –odpowiada mi dziewczyna i gestem ręki wskazuje bym za nią podążyła. Po parunastu metrach ujawnia się mi wielki szary namiot. Mimo wolnie na jego widok wymawiam ciche „Łał”. Mario spogląda na mnie i zaczyna się cicho śmiać pod nosem. Blondynka go szturcha ze złością w oczach. Nie przeszkadza mi to. Niech się śmieje, mam dosyć traktowania mnie jakbym była co najmniej królową. By nie okazać mojej pogardy do ich idiotycznego zachowania wbijam swój wzrok w ziemię. Coś tam lekko błysnęło. Przytrzymuję jedną ręką drzewa i schylam się by podnieść to coś. Jest całe srebrne z malutkim grawerunkiem, wyczuwalnym tylko przy pocieraniu palcem. Chowam ten okruch do kieszeni spodni i wstaję. Lucy spojrzała na mnie wrogo i kazała iść przed siebie. Gdy się odwracam mówi do chłopaka, że sobie poradzę i delikatnie wali go w ucho. Dziwne…
   

             Szczupły osiłek walczy na miecze z chuderlawym chyba dwunastoletnim chłopcem. Ciekawe co tu robi te dziecko. Przyglądam się przez chwile jak z lwią zaciętością wymachuje bronią na prawo i na lewo. Odwracam się i zaczepiam chłopaka, który podciąga się na drążku.
        -Em, przepraszam, czy nie wiesz przypadkiem gdzie mogę spotkać Dona?– pytam się nieśmiało i z chyba widocznym przerażeniem. Spoglądam na niego. Jest umięśniony, na jego gołej klatce piersiowej widać pulsujące żyły. Chłopak lekko się uśmiecha skina głową i wskazuje palcem na majaczącą się w oddali sylwetkę. Dziękuję mu i zmierzam we wskazanym kierunku. Z każdym krokiem jestem coraz bardziej pewna, swojej głupoty. Przecież ja go skrzyczałam i wyzwałam. Nie będzie chciał mnie słuchać, prędzej wygoni. Im coraz dalej idę, tym mniej tu ludzi i dźwięków upuszczanych sztang o posadzkę na mój widok. Staję przy mężczyźnie. Strzela on do tarcz z łuku. Gdy zauważa mą obecność odwraca się i z zaskoczeniem wymalowanym na twarzy wita się ze mną.
        -Proszę, proszę. Myślałem, że będę ostatnią osobą, do której przyjdziesz na trening. A tu co mam ten zaszczyt bycia pierwszym?
         -Też tak myślałam… przychodzę do ciebie z prośbą…- ostatnie słowo ledwo przeciska się mi przez gardło, jednak wiem, że prędzej czy później musiałabym go odwiedzić. Robiąc to dziś, po prostu przyśpieszyłam to co było nie uniknione. Don spogląda na mnie. Nastaje długa chwila ciszy, aż w końcu stwierdza, że to pewnie coś poważnego i zaprasza mnie do swojego gabinetu.
             Spodziewałam się pełno przepoconych koszulek, porozwalanych broni, a tu panuje jednym słowem mówiąc wielki ład i porządek. Siadam na kanapie w koncie i opowiadam mu o moim zmartwieniu- piekielnym koszmarze.
         -Aha, i co dalej? Czekasz, aż cię pocieszę? Dam dobrą radę? Przykro mi nic z tego. – nie mógł mi powiedzieć tego wcześniej? Nie mógł powiedzieć, że mi nie pomoże? Oszczędziłabym sobie wstydu, a tak wyszłam na kompletną idiotkę. Nie wiem czemu, ale na mojej twarzy pojawia się lekki uśmiech.
         -Nie pomogę ci. Mam swoje zasady. Nie ufam ludziom, których nie znam.
         -Ja cię znam. Wiem, że jesteś szczery, twój żywioł to ogień, masz na imię Don i ku mojemu zdziwieniu lubisz jak wszędzie jest ład i porządek.- mówię. Chłopak się uśmiecha.
         -Na jakiej podstawie mi zaufałaś?- mówi.- Skąd masz pewność, że to co mi teraz powiedziałaś zostanie między nami? -ma rację. Przełykam ciężko ślinę i wstaję z kanapy. Widocznie nie potrzebnie tu przyszłam. Teraz mam tylko więcej kłopotów. Chłopak się śmieje pod nosem z założonymi rękami. Podchodzę do drzwi.
         -Czekaj, nie obrażaj się.– popatrzył w sufit.- Ja po prostu jestem szczery.- odwróciłam się do niego.
         -Domyśliłam się…- odpowiedziałam, a zaraz potem trzasnęłam drzwiami. Mogłam tu nie iść… Zmarnowałam tylko swój czas. Wolnym krokiem zaczęłam oddalać się od tego nieszczęsnego pomieszczenia. Miałam już wychodzić, jednak przystaję nad betonową sceną. Mały zmordowany chłopczyk dalej choć z mniejszą siłą walił w miecz swojego starszego przeciwnika. Jego trener jest wyraźnie dumny ze swojego podopiecznego. Jednak co chwila poprawia go i instruuje jakim sposobem może być jeszcze lepszy. Twarz dwunastolatka jest promienna. Wręcz emanuje szczęściem. Mimo tego, że cały jest zlany słonym potem. Dokładnie mu się przyglądam. Chyba to zauważa i przez chwilę przestaje wymachiwać ostrzem na prawo i lewo. Spogląda na mnie i się szeroko uśmiecha. Przeprasza mężczyznę, schodzi z materaca i podchodzi do mnie. Jestem lekko zdziwiona. Chłopiec w dalszym ciągu mnie uważnie obserwuje, w dalszym ciągu z wielkim uśmiechem na twarzy. Nie rozumiem co się dzieje. O co chodzi temu chłopcu?
             Spoglądam głęboko w oczy dziecka.
             Są szare. Jakby ktoś wyciągną z nich cały kolor. Przypominają popiół, który przed chwilą był ogniem…
             Jego uśmiech znikł, a twarz zobojętniała. Zaczęłam słyszeć czyjś głos. Ktoś mówi na tyle głośno, że można pomylić to z krzykiem. Rozejrzałam się dookoła. Wszyscy znieruchomieli, jakby ktoś zatrzymał czas. Wrzask słychać… od chłopca. Nie rusza ustami, ale mówi coś głośno. Boję się. Ktoś ponownie położył swoje kosmate łapy na moich ramionach. Strach- mój nowy przyjaciel. Nie mogę pozwolić, na jego wygraną. Przełykam ślinę i podchodzę do chłopca. Powoli. Nikomu się nie śpieszy.
         -Ciekawe jak długo czeka na swoją kolej? Ma ładną bluzę. Ona chyba nie ma swojego miecza… Och, przecież to ta nowicjuszka, z którą pokłócił się Don. Ładna jest. Ciekawe po co tu przyszła. Wygląda na miłą. Czemu ona nie chce wejść? Przecież już zszedłem i  droga wolna. Hmm…- i w tym momencie przerażona oddalam się od chłopca. To nie on mówił, to jego myśli. Nie ruszał ustami.
             Chwila skoro potrafię czytać w myślach, może odwiedzę ponownie Dona? Spoglądam ponownie na chłopca, a ten krzyczy przeraźliwie
         -Pamiętaj, Victorio możesz być przekleństwem lub wybawieniem!- mówi zdanie, które nie pozwoliło mi wczoraj spokojnie zasnąć. Mówi zdanie, które usłyszałam we śnie. Czuję ból. Czuję ból w sercu. Przeszywa mnie od środka i dusi. Czuję jakby moje serce rozpadało się na tysiąc drobnych kawałków. Te zdanie.
             Osoba, rzecz lub cokolwiek to zrobiło, wiedziało, że mnie nim pogrąży. Wzbudzi niepokój
             Ten sen był sztucznie wywołany. Był snem na siłę, wywołanym przez pana Odair. Może te zdanie, jest jego zdaniem? Może, ten chłopiec wcale jego nie powiedział? Może to ja powiedziałam je sama sobie? Czuję jak serce mi łomocze. Wyrywa się z piersi. Oddycham powoli. Wdech, wydech. Wdech, wydech. Spokojnie. Wdech, wydech. Uspokój się. Wdech, wydech...
            Ale, to nie jest sen. Serce powoli wraca na miejsce, mimo swojego oporu. Ten głos powiedział przez chłopca. To nie jest jego głos. Ale przemówił przez chłopca. To nie jest żaden znany mi głos. To głos opanowany, ale donośny. To głos przyjaciela, ale nie zaufanego. To głos, którego nie znam. To głos, który kolejny raz mnie ostrzega. Kolejny raz, próbuje mi wmówić bym była ostrożna, ale nie maniakalna. Mam ufać, ale kompletnie. Mam być wybawieniem, albo przekleństwem. Dla Kate,  pana Odair, Ricka, Dona i Marleya jestem przekleństwem. Dla nikogo nie jestem wybawieniem. Jestem przekleństwem.

             Odwracam wzrok od chłopca, a ten ożywa, przestaje wrzeszczeć i idzie w moim kierunku. Przerażona biegnę w kierunku końca Sali. Każdy którego mijam powrotem wraca do swoich zajęć, a ja uparcie już dość szybkim krokiem dążę na koniec Sali Treningowej. Wchodzę bez pukania i zbędnych ceregieli do ciasnego pomieszczenia Dona. Podchodzę do chłopaka i łapię rękoma jego twarz w taki sposób by nie mógł odwrócić swojego wzroku. Chcę poznać jego myśli.
             Spoglądam mu w oczy, są niebieskie.
             Niebieskie jak błękit nieba. Spokojne.
             Puszczam go i robię krok do tyłu. Dla pewności. Słyszę jego bardzo cichy głos. Skoro zawsze mówi prawdę, to dlaczego jego myśli szepczą? Może nie jest taki szczery jak myślałam? Podchodzę do niego na tyle blisko by usłyszeć jego szept. Za blisko. Nasłuchuję, ale nic nie słyszę. Cisza. Odchodzę od niego. Za nim są półki z książkami. Marley mówił, przed wyjściem, że musimy znaleźć książkę symboliki. Mówił, że posiada ją trener namiotu „Ogień”. Ciekawe czy tu będzie. W momencie gdy go mijam chłopak odżywa. Ja jednak na to nie zwracam najmniejszej uwagi i przeszukuję jego szafkę. Dotykam opuszkami palców przeróżne tytuły. Wyciągam wreszcie książkę oprawioną w czarną skórę. Jej tytuł to „Symbol natury”. Zapewne to jest to czego potrzebujemy, by rozwikłać zagadkę. Odwracam się i podskakuję z przerażenia. Don stoi tuż przede mną. Wyrywa mi książkę z ręki i pyta do czego mi jest potrzebna. Nie byłam na tyle głupia by powiedzieć mu o nierozwikłanej zagadce.
         –Najpierw powiedz jakim cudem nie mogłam usłyszeć twoich myśli?- odpowiadam pytaniem na pytanie. Może uda mi się wyciągnąć od niego jakieś użyteczne informacje.
         -Ty czytasz w myślach? Jesteś Andromedą? Myślałem, że jesteś tą nowicjuszką, wiesz tą z którą się pokłóciłem. Tą co ma zastąpić mnie, Kate lub Ricka Podobno zaczepiła Asudę i ma na imię Anabel. Wybacz mi moje wcześniejsze zachowanie.- czyli on nie wie kim jestem. Myślałam, że już wszyscy wiedzą o moim pochodzeniu. To miła niespodzianka. Gorsza sprawa, że ludzie będą mnie utożsamiać z wymyśloną Anabel. Muszę coś temu zaradzić, ale nie teraz.
         -Tak czytam w myślach, nie mam pojęcia kto to Andromeda i jestem nowicjuszką, z którą się pokłóciłeś. Nie zaczepiłam Asudy. Nazywam się Victoria Light .- odpowiadam krótko, zwięźle i na temat, czyli tak jak lubię. Na twarzy chłopka widać lekkie przerażenie. Mruży oczy i dokładnie mnie ogląda. Kładzie książkę na biurko i pyta się mnie kim ja tak naprawdę jestem. –Victorią Light, córką Światła, potrafię czytać w myślach i często mam prorocze koszmary…- potwierdzam. Mogłam udawać tą całą Andromedę i wypytać się go o różne rzeczy, jednak prędzej, czy później dowiedziałby się z kim rozmawiał.
         -Żartujesz sobie, tak? Udowodnij to.- mówi z przekąsem w głosie. Po raz pierwszy muszę komuś udowadniać, że jestem Victorią Light. Myślę, co by takiego zrobić. Mam jakieś tam moce, ale to na niego nie działa. Mam kluczyk od domu w spodniach i pierścionek na palcu. To za mało. Pomyśli, że go ukradłam. Co ja mam teraz zrobić? Zaprosić go do siebie i pokazać moje rzeczy? Czemu ja nie pamiętam snu? A może to jest właśnie sen? To niemożliwe. Przed chwilą moje serce chciało mnie opuścić, teraz robi to zdrowy rozsądek. Ale może, jednak ponownie zatraciłam się śnie i mylę się z rzeczywistością? Nie mogę się oprzeć i szczypie się w nadgarstek. Po moim ręku spływa wąska stróżka krwi. Czuję ból. Rozkładam bezradnie ręce.
             Nie potrafię mu niczego udowodnić.
             Don łapie mnie za krwawiącą rękę i patrzy na mnie jakby chciał mnie zabić, ale jednocześnie jego wzrok jest troskliwy.
         -Czemu to robisz? Czemu się kaleczysz? -pyta
         -To nie jest samookaleczanie. To sposób na odnalezienie prawdy. Jakieś trzy, cztery razy na dzień nie wiem, czy śpię, czy to co teraz robię to prawda. Szczypiąc się w nadgarstek odnajduję ból, lub ukojenie. Zdecydowanie wolę ukojenie, bo wiem, że  ta dziwna sytuacja jest wymyślona. Ból oznacza rzeczywistość..- opowiadam, ale szybko milknę, widząc zdziwioną minę chłopaka. Puszcza moją rękę i wyjmuje z apteczki bandaż. Podaje mi go. Ostrożnie i powoli owijam sobie nim rękę.
        -Wierze ci.- mówi cicho, prawie szeptem. I Cisza. Głucha cisza. Ignorując okrzyki zmęczenia z zewnątrz i szumu wiatraka, można stwierdzić, że panuje grobowa cisza.
        -Czemu?- mówię. Odpowiada, że to „długa historia”.  Ja jednak mówię mu, że mam dużo czasu i chętnie jej wysłucham, brnąc coraz dalej.. Siadam na kanapie, wyraźnie denerwując tym jego . Opiera się o biurko, nabiera powietrza i mówi tylko dwa słowa- Ufam ci.- Zdziwił mnie tym, ale dał szansę. Nie mogę jej zmarnować.
            Spoglądam mu w oczy. Nie chcę go zahipnotyzować i ponownie czytać w myślach, chcę się dowiedzieć co spowodowało w niego, że odkrył w sobie zaufanie do mnie. Do osoby, której jeszcze przed chwilą nienawidził i z pogardą traktował. Na jego twarzy pojawia się delikatny uśmiech. Mi nie jest do śmiechu. Zaraz poważnieje i powtarza po raz kolejny- Wierzę ci… -tym razem o wiele ciszej i mniej pewnie.
         -Świetnie.- odpowiadam i tym samym wybijam się z transu.- A teraz proszę opowiedz mi o tym miejscu. O obozie. – chłopak dosiada się do mnie na kanapie i daje mi do rąk książkę. Patrzy na mnie podejrzliwie. Dziękuję mu i gdy chowam ją do torby, on zaczyna opowiadać mi o Boskim Namiocie. Mówi, że panuje tu system, który dzieli wszystkich członków obozu na cztery grupy odpowiadające czterema żywiołom- wodzie, ogniu, ziemi i wietrze. Każdy, kto spędził tu tydzień przechodzi test, którego wynik dopasowuje do jednego z namiotów raz na zawsze. Każdy posiada nadprzyrodzone moce z wiązane z żywiołem. Wyjątek stanowię ja, bo mam cztery siły, każda z nich pasuje do czterech grup, przez co ja wybieram swojego opiekuna. Oczywiście jestem tu najpotężniejsza, ale muszę się uczyć, a do tego potrzebny jest nauczyciel. Nie jestem tu jeszcze siedem dni. Odkryłam jednak, że potrafię czytać w myślach i mam prorocze sny.
         -To tylko dwie zdolności z czterech. Masz jeszcze całe cztery dni. Mogę ci pomóc jeśli chcesz. Jestem tu od czterech lat. Znam dokładnie każdy namiot i żywioł. Jeśli będziesz chciała mogę cię oprowadzić i zapoznać z regulaminem i pozostawić na jednodniowy trening w każdej grupie. –Żeby nie było od razu uprzedzam, że nie będziesz miała chwili wytchnienia. Musisz obejść cztery namioty w cztery dni, a w wolnych chwilach skupiać się nad sobą, a konkretnie nad poznawaniem mocy.
        -Zgoda. Zacznijmy dzisiaj, od twojego Namiotu. Uprzedzam, że będę dociekliwa. Chcę dowiedzieć się jak najwięcej.- Don kiwa głową na znak zgody. Wstaje i zaprowadza mnie do szatni, otwiera szarą szafkę i podaje szaro-czarny kombinezon.
        -Jak się ubierzesz, to przyjdź do tej sali.-pokazuje palcem miejsce i kończy mówić.
           Po piętnastu minutach naciągania i poprawiania  wreszcie jestem gotowa. Wychodzę z pomieszczenia do kolejnego. Jest ciemno. Nic nie widzę. Wołam czy ktokolwiek tu jest. Cisza. Wszędzie cisza i mrok. Pomijając wąską strużkę światła i szum jakiegoś sprzętu. Poza tym panuje tu absolutna cisza i ciemność. Miał tu być, a przynajmniej powiedział, że ja mam tu być. Zastanawiam się, czego ode mnie oczekują. To namiot ludzi z żywiołem ognia. Są silni. Nawet najmłodsi są odważni. Może chce sprawdzić czy boję się ciemności? Nie to głupie. Zresztą zaraz się przekonam. Robię trzy kroki do przodu, nabieram powietrza  i powoli je wypuszczam. Wsłuchuję się w wszech ogarniającą mnie ciszę. Mijają minuty. Mam dość. Odwracam się na pięcie, chcę wyjść z tej sali. W momencie, gdy robię pierwszy krok w kierunku drzwi robi się jasno. Zapalają się pochodnie. Rozglądam się dookoła i zauważam, że wąska stróżka światła znikła. Przy ścianie, naprzeciw mnie pojawiła się jakaś sylwetka.
        -Na reszcie Don uraczyłeś mnie swoją obecnością…- mówię- Myślałam, że to żart, a raczej zemsta za ostatnią rozmowę…- chcę jeszcze coś dodać, ale nie mam do kogo. Dona wcale tu nie ma. Nie ma też sylwetki przy ścianie. Mam dość tej zabawy w chowanego. Maił mi pomóc,  a nie zabawiać się moim kosztem. Biorę zamach by odwrócić się  w kierunku wyjścia i w tym samym momencie niechcący biję kogoś łokciem w twarz.
         -Um… Przepraszam.- mówię i wyciągam rękę w kierunku leżącej na brzuchu dziewczyny.
           Chwyta mnie za rękę. Wszędzie poznam ten uścisk. To przez niego od dwóch dni świruję. Nikomu nie ufam. Boje się na każdym kroku, że ją spotkam. Mam jednak pewną przewagę. Wiem co ona zaraz zrobi. Spoglądam na jej rękę. Jest… inna… nienaturalna.
        Ofiara mojego ataku puszcza moją dłoń. Tak jak się spodziewałam z przeciw ległego kąta w ciemności wyłania się Asuda. Nie odwracam się jednak tak jak w śnie, w jego stronę, a kopię moją przeciwniczkę w brzuch. Nie mogę im pozwolić by dołączyła do nich ostatnia osoba. Ale, z drugiej strony chcę ich sprowokować. Chcę, wybić ich z tropu, a jednocześnie panować nad sytuacją.          
        Chłopak podbiega do mnie. Łapie mnie i rzuca o ścianę. Czuję przenikliwy ból w plecach. Z trudem przełykam ślinę. Kto do licha zaprosił tu tą dwójkę? Zabiję Dona! Obiecuję! Zabiję, tą żmiję! On to przewidział. Wiedział, że nie odróżniam snu. Wykorzystał moje chwilowe zaufanie do niego i skorzystał z okazji. Tylko, czemu wysługuje się Chole? Przecież mógłby zabić mnie od razu w swoim gabinecie… A może oni wcale nie chcą zrobić mi krzywdy? W sumie to ja zaczęłam. Zamiast jej pomóc, kopnęłam ją. Poniosło mnie.
         Robi mi się źle na sercu. Czuję wstyd. Wstaję z bólem pleców i wielkim trudem i podchodzę do Montez. Chcę ją przeprosić, ale zamiast tego robi mi się ciemno.
         Ostrze… Zapominałam o Kate… Klękam. Robi mi się ciemno przed oczami. Chole i Asuda stoją i się na mnie patrzą. Podbiega Don. Ma chłopak tempo. Padam na plecy. Wzrok mi się rozmazuje. Mam jeszcze jednak tyle świadomości, że szczypię się w rękę.
        Jednak pojęcia nie mam co czuję.
        Ulgę i ból jednocześnie.
        Ktoś mi wbija strzykawkę w ramię.

        Budzę się na tej samej Sali. Nade mną stoi szatyn ze zdradzieckim uśmiechem na ustach. Wyciąga rękę. Nie palę się do przyjęcia jego pomocnej dłoni, ale wiem, że sama nie usiądę. Dotykam miejsca gdzie była rana na brzuchu. Nie ma jej. Wstaję.
        -Don, powiedz, co się stało?- pamiętam co się stało, ale chcę usłyszeć to z jego ust. Chcę mieć pewność, że mnie nie okłamie.
        -Walczyłaś z Chole, Asudą i Kate. Nie martw się. To tylko projekcja, oni nie byli prawdziwi. To były hologramy. Ucieleśniały one twoje obawy. Nie miałem pojęcia, że tak panicznie boisz się Chole i reszty… Powiedz mi skąd wiedziałaś, kto cię atakuje i jakim sposobem to zrobi? Zazwyczaj każdy odpada w pierwszych dwóch minutach. Utrzymałaś się…- spogląda na zegarek, a jego twarz wręcz promienieje.-… ładne pięć.
        -Nie mówię wszystkiego nieznajomym. Poza tym doskonale wiesz…
        -Ty też wiesz co się stało, a jednak pytasz.- przerywa mi.
        - Dręczy mnie jedna rzecz skąd wiedziałeś o moim obecnie największym strachu i jak to się stało, że hologramy wbiły mi nóż i zemdlałam? Don, ja czułam ból…- boję się, że mi na to nie odpowie. W końcu to być może jest tajemnica Namiotu Ognia. W końcu ja nie powiedziałam, mu wszystkiego. Przynajmniej na razie.
        -Tajemnica- odpowiada potwierdzając moje myśli. Stuka palcem w zegarek i oznajmia mi, że jest pora na śniadanie. Ostatni posiłek jaki miałam w ustach, to kolacja z Marleyem. Kompletnie o nim zapomniałam, przecież on się pewnie o mnie martwi. Słaba ze mnie przyjaciółka. Zajęłam się swoimi sprawami. Mam nadzieję, że nie będzie zły.  A z resztą…
        Idę do wyjścia. Chcę iść do szatni i zdjąć kombinezon, jednak Don mówi, że wszyscy już jedzą, a on czekał, aż się przebudzę. Biorę torbę w rękę, nakładam bluzę na strój i idę za chłopakiem.
        Ciągle nie wiem jakim cudem nie mogłam przeczytać jego myśli. Chłopiec, wręcz wrzeszczał, a pozostali, (gdy do nich podeszłam) mówi mi wszystko na tyle głośno, bym mogła ich usłyszeć z odległości paru metrów. Ale nie Don. On szeptał. Ciekawe, czy głośność czyichś myśli świadczy  ich otwartości do nas.  Don, mówił coś, o jakiejś Andromedzie. Pytał się czy nie jestem Andromedą…
        -Don?
        -?
        -Kim jest Andromeda?- uśmiech z jego twarzy znika. Miałam go ponownie, o to samo spytać, ale uratowała go brama.
        Staję na chwilę przed nią i czytam litery na jej szczycie. „Plac Główny”. Jest wielka, metalowa i otwarta. Przekraczamy jej próg. Kieruję się śladami Dona. Rozglądam się na boki. Nie wiem, czemu, ale korci mnie by rozejrzeć się po tej okolicy i zapamiętać, każdy jej fragment. Wszędzie jest pełno osób. Za dużo. I wszyscy spoglądają na mnie. Moja przeklęta pewność siebie… Chcę zapaść się pod ziemię. Za dużo tu osób. Zdecydowanie za dużo.
         Nigdy nikt nie zwracał na mnie uwagi. Zawsze byłam tłem dla innych. Przyzwyczaiłam się do tego. Nigdy nie noszę wysoko głowy. Zawsze, gdy kogoś mijam wbijam wzrok w ziemię. Chcę się ukryć i sprawiać wrażenie, osoby nie wartej, zamiany zdania. Teraz wszyscy się mi przyglądają, kłaniają i mówią mi per pani. Z każdym krokiem i ukłonem, mój rumieniec się powiększa. Niektórzy zaczepiają Dona i klepią, go po ramieniu, puszczają oko i inne takie.
        Ciekawe czemu. Oni chyba nie myślą, że… nie… a może? Och, Tori idiotko, idź przed siebie, zjedz te głupie śniadanie i kontynuuj trening. Nie myśl, tylko rób.
        Doszliśmy do wielkiego pola piknikowego. Don usuwa mi się z drogi i gestem ręki wskazuje na drewniany stół. Mówi mi bym szukała karteczki ze swoim imieniem.
         -Każdy siedzi w porządku alfabetycznym. Na ławkach stoją karteczki. Znajdź swoją.- Stoję jak wryta. Wszyscy się na mnie patrzą. Chłopak mnie lekko popycha i wolnym krokiem idę do przodu. Noga, za nogą. Jak przywykłam. Unoszę swój wzrok na wysokość drewnianych, lakierowanych ław, nie wyżej. W końcu moja pewnie będzie na końcu. Noga, za nogą. Kartka za kartką. Ktokolwiek kogo bym nie minęła milknie. Podnoszę troszeczkę wyżej głowę przy literze „G”. Odwracam się by sprawdzić, czy przypadkiem na kogoś niechcący nie spojrzałam i teraz nie siedzi nieruchomo, gotowy bym podeszła i posłuchała o czym myśli. Na szczęście nic takiego się nie stało. Więc, trzeba iść dalej. Gdy mijam literę „K” wszyscy już milczą. Bez wyjątku. Czuję jak spojrzenia ludzi za mną wędrują. Dawno tak nie było. Zazwyczaj na szkolnej stołówce siedziałam sama z Marleyem w samym kącie i jak ktoś zwrócił na mnie uwagę, to tylko po to by skomentować mój strój. Nie odpowiadałam na to, bo wiedziałam i wiem dalej, że robiąc to poprawiali sobie humor. A ja nie chcę i nie chciałam nikomu go psuć.
         Przy literze „S” mam ciarki na plecach, a przy „U” wstrzymuję oddech. Kończy się siódmy stół. Zaczyna dziewiąty. Stoję w miejscu gdzie powinna być litera „V” i moje imię.
         V.I.C.T.O.R.I.A.
        Ale, nie ma go tam. Stoję. Nic więcej nie mogę więcej zrobić, zresztą, nawet nie wiem co. Kieruję wzrok wyżej. Ostrożnie. Kartka jest na stole. Spoglądam jeszcze wyżej. Chłopiec siedzi na moim miejscu i je owsiankę. Ten sam, który zaciekle walczył mieczem. Ten sam, którego podziwiałam za odwagę.  Ten sam, który na mnie na wrzeszczał. Zbieram się na odwagę. Pojęcia nie mam, jak ja mogłam rozmawiać z Donem. Szturcham go delikatnie w ramię i pytam się czy mogę do niego dosiąść. Uśmiecha się i podsuwa. Patrzę jak zaciekle je swoje śniadanie. Musi być głodny. Tak samo jak ja. Teraz to on patrzy się na mnie i zaczyna mnie przepraszać, że zajął mi miejsce i zjadł śniadanie. Tłumaczy się, że jego starsi koledzy zabrali jego porcję i wygonili z miejsca. Po jego policzku spływa łza. Uśmiecham się do niego i pytam się jak ma na imię. – Mario.- Nie mam pojęcia czy to przypadek, czy to celowe zarządzenie losu, ale nazywa się tak samo jak osoba, która zaprowadziła mnie do Dona. Moja i jego twarz kamienieje. Próbuję nad sobą zapanować. Moje usta niebezpiecznie drżą. Bez powodu, ale drżą. Spoglądam na osobę po mojej lewej, ale ze smutkiem muszę przyznać, że nikt nie siedzi po bokach. Wszyscy przestali się mną interesować i zaczęli jeść śniadanie. Ponownie spoglądam w jego oczy. Ponownie chcę mu „wejść” w rozum.
Są szare. Jak u stworzenia, bez duszy.
Wszystko dookoła nieruchomieje. Jednak on nie zamarł w bezruchu. Wstaje, a ja wbijam się w siedzenie. Nawet Don, któremu nie mogłam czytać w myślach zamarł w bezruchu, a on wstał i patrzy się na mnie, z szyderczym uśmiechem.  Podchodzi do mnie i mówi jedno słowo:
-Niebezpieczeństwo.
Momentalnie w uszach dzwoni mi głos pana Odair: „Możesz stanowić dla nas wielkie niebezpieczeństwo, lub wręcz przeciwnie- wybawienie.” Ale czy jemu o to chodzi? Czy ja jestem dla niego niebezpieczeństwem? A może on dla mnie? Odchodzi ode mnie, a ja momentalnie, zrywam się z miejsca i cofam się do wyjścia. Przestałam mieć ochotę na śniadanie. Głód mnie opuścił.
      Krok za krokiem. On do przodu ja do tyłu. Wreszcie staję. Mam przecież żyć, aż do narodzin następnej mnie. Umrzeć mogę jedynie z własnej woli. To ja rządzę ludźmi, poprzez światło, nie oni mną. Jedyne co mogą mi zrobić to- ból.
      Na twarzy być może mojego wroga pojawia się zdziwienie. Robię krok do przodu. Teraz role się odwróciły.
     -Mów. Kim jesteś? I co masz na myśli mówiąc „niebezpieczeństwo”?- mówię stanowczo, jednak nie tak jakbym pragnęła. Mój głos drży, a nogi zrobiły się niebezpiecznie lekkie i nie stabilne.
        Nagle dostaję olśnienia. A co jak ja dalej śpię i nie przebudziłam się po ciosie Chole? Może dalej leżę w namiocie. W końcu nie czułam bólu, przy mdleniu. Szczypię się za nadgarstek.
        Ręka mi się trzęsie. Czuję ból.
        W głowie mi się kręci jednak, nie mdleję. Strach powrócił i po raz setny uśmiecha się do mnie, pokazując przy tym cały arsenał białych kłów. Czekam na odpowiedź.
         -Jestem Thomas. Jestem bratem twojego ojca. Chcę ci pomóc.- patrzę na niego z przymrużonymi oczami. Thomas? Dość dziwne imię, dla osoby wielbiącej naukę, bądź miłość.
          -Czemu powiedziałeś niebezpieczeństwo?
          -Widzisz, bo Eter, Ereb  i Eros , wcale za mną nie przepadają. Twierdzą, że jestem niebezpieczny dla ludzi. Jeśli chcę się z kimkolwiek zobaczyć, muszę go ostrzec przed samym sobą. To ostrzeżenie.- cofnęłam się tak daleko jak tylko mogłam. Nie mam pojęcia kto to Eros, Eter i Ereb. Nie wiem też kim on jest. Ostrzega mnie przed sam sobą? Bądź co bądź jeśli jest niebezpieczny i ktoś tak twierdzi, to zapewne ma ku temu powody.
         -Kim jesteś ty, Eros, Ereb i Eter?!
         -Ugh… Myślałem, że chodź wiesz jak nazywa się twój ojciec… To naprawdę nie jest nic wielkiego, wiedzieć jak nazywa się twój…- urywa. Patrzę na niego z nadzieją. W końcu zaczął coś wyjaśniać.- Em… no… nie ważne.- chyba się przeliczyłam…- Ważne, że ja przyszedłem do ciebie i bądź, co bądź...- przymyka oczy- Nie ważne!- krzyczy. Podskakuję ze strachu. Dwunastolatek krzyknął na mnie basem. To nie jest normalne.
         -Kim jest Eros, Ereb, Eter i ty…- milknę.
         -Jestem tym kim powinienem. Jestem potężniejszy od ciebie. Ale nie dziś. Twój ojciec ma rację. Możesz być niebezpieczna. Ale nie dziś. Więc bądź grzeczna i posłuchaj się starszego wujka- idź byle jaką ścieżką. Nie zatrzymuj się, gdy dojdziesz do jej końca, zobaczysz wyjście. Znajdziesz się tam skąd przyszłaś. To szansa na odzyskanie normalnego życia. To szansa, więc nie zmarnuj jej, w przeciwnym razie twój pierwszy sen się nie sprawdzi. Masz, to ci pomoże.- urywa, wyjmuje z kieszeni srebrny pierścień i mi go rzuca. Łapię go i nakładam na palec. Dziękuję, chodź nie wiem za co. –Gubisz rzeczywistość. Gdy nim zakręcisz i upadnie, to ją znajdziesz. Żegnaj.- chłopak rozpływa się w powietrzu. Wszyscy wracają do jedzenia, a ja stoję jak słup soli i patrzę się w miejsce, gdzie przed chwilą stał mój… prześladowca? Wybawiciel?
     Mam skorzystać i zapomnieć, czy zostać? Mam uciec i poukładać sobie na nowo w miarę normalne życie, czy zostać i żyć tym które mam? Co mam zrobić? Kusi mnie, ale… Ale… Ale nie dziś i nie do końca tego tygodnia. Najpierw muszę ogarnąć parę spraw. Dużo spraw.
       Ktoś wstaje i odzie w moim kierunku. Słyszę to. Zresztą dziwne, że tylko jedna osoba. Przecież gdy tu szłam, to wszyscy patrzyli na mnie, lustrowali i obserwowali. Dziwne jest to miejsce. A raczej dziwni ludzie.
           -Em…- szturcha mnie w ramię, ale nie reaguję. Niech sam się pofatyguje i stanie przede mną. To Don. Nie Marley. Don.
         -Już zjadłaś?- pyta Don.
         -Nie miałam okazji…- milknę. Chciałam powiedzieć, że właśnie ktoś zjadł moją porcję i na mnie nawrzeszczał, ale… nie dla Dona.
         -Wszystko w porządku? Naprzeciw ciebie jest twoje miejsce. Siadaj, jedz.- Nie mam pojęcia czemu, ale idę posłusznie i siadam. Posłusznie jem owsiankę, której nie było. Posłusznie sprawdzam palec i posłusznie wracam, do Dona. Nie do Marleya. Do Dona.
______________________________________________________________
Wracam. Nie było mnie baaaaaaaardzoooo długo. Wena mnie opuściła do tej historii i o matko święta[xD] przez ten cały czas zdążyłam napisać tylko tyle ;( Przepraszam i obiecuję, że następny będzie równiutko za tydzień i będzie dłuższy i będzie akcja!!!! Będzie mała bitwa... mam nadzieję, że dobrze to opiszę ;) 
A i na wattapie piszę opowiadanie "Nie Zapomnij" [dodam w menu link]
Mam nadzieję, że jeszcze ktoś to czyta :') [Zawsze można mieć marzenia]


czwartek, 19 marca 2015

Rozdział II- Sen.

             Otwieram oczy. Jest poranek. Słońce dopiero ukazuje swoje pierwsze promienie nad widnokręgiem. Leżę w łóżku okryta kocem. Pewnie Marley mnie nim okrył. Wstaję i podchodzę do drewnianej rzeźbionej szafy. Zastanawiam się, komu chciało się szykować te wszystkie meble. Wyjmuję z niej ubrania i podnoszę z ziemi buty. Wszędzie pełno ludzi. Zastanawiam się, czemu nie słyszę ich kroków i rozmów? Jeszcze wczoraj przez te niby „ściany”, słyszałam wyraźnie jak Marley rozmawiał ze wściekłą Kate. Podchodzę na skraj podłogi i spoglądam w dół. Chyba będę musiała znaleźć sobie inny dom. Nie mam zamiaru codziennie zasypiać i budzić się wśród tłumu osób. Chyba zasługuję, na odrobinę szacunku. Choć z zewnątrz nie widać mnie, to ja widzę ich i to mi wystarcza.
             Idę na dół. Słyszę lekkie chrapanie, spoglądam na kanapę. Leży na niej Marley. Został tu na noc. I jak ja mam się teraz przebrać?  Wracam na górę. No cóż, pozostało mi czekać, aż się obudzi. Ponownie siadam na łóżku.
             
         -Och witaj Tori. Jak ci się spało? Trochę się przestraszyłem jak niespodziewanie zasnęłaś, w pierwszej chwili myślałem, że ponownie zemdlałaś. Krzyczałaś i płakałaś przez całą noc.- przychodzi na górę, gdy już traciłam nadzieje, że się kiedykolwiek obudzi. Ziewa i przeciąga się.
         -Cześć! Wreszcie wstałeś! Już traciłam na to nadzieje. Dziękuję, spało mi się bardzo dobrze, a tobie?
         -Naprawdę? Mi się spało… kiepsko. Chciałem cię parę razy by cię obudzić, ale za każdym razem, gdy podchodziłem, uspokajałaś się. Czemu się nie przebrałaś? Za dwie godziny masz być u Chole! Zbieraj się.- stuka palcem w zegarek na ręce. Bez zastanowienia biorę ubrania i schodzę na dół. Chwila, skąd on wie, o której mam być u mojej nowej opiekunki? Nic mu na ten temat nie mówiłam…  
             Gdy nakładam buty, Marley przychodzi do mnie i bierze swój plecak. Otwiera drzwi i wręcza mi klucz. Mówi mi, że odprowadzi mnie na miejsce. Nie mogłam się oprzeć i pytam go o to skąd wie, że umówiłam się na dziewiątą. Milknie. Dopiero pod samym domem Chole raczy mnie swoją odpowiedzią. Mówi, że wszystko wyjaśni nad jeziorem. Pewnie gra na zwłokę. Myślałam, że mogę mu zaufać. A on jest kolejną osobą, która mówi mi prawdę, dopiero wtedy, gdy jest do tego zmuszona. Szkoda.
             Wchodzę po betonowych schodach i pukam do drzwi. Otwiera mi je brunet. Jest szczupły i nosi okulary. Zaprasza do środka, prosi bym chwilę poczekała i zaprowadza mnie na werandę. Gdy odchodzi odwracam się i opieram o barierkę. Widok jest… jest… nie znam słowa, które określiłoby jego piękno i czar. Przede mną rozciąga się wśród krajobrazu gór, krystalicznie czyste, turkusowe jezioro.  
             Ciekawe czy to właśnie o nim mówił Marley. Skąd miał pewność, że je odnajdę? Przewiduje każdy mój ruch… Jest bardzo przebiegły, ale to nie jest do niego podobne. Nie rozumiem jego zachowania. Raz mnie pociesza jest przy mnie, a zaraz potem milczy i unika odpowiedzi. Nie jestem pewna czy ten Marley, którego znam jest tym prawdziwym. Nie jestem też przekonana, czy jego wczorajsze zapewnienia nie są kłamstwem. Byłam tak zmęczona i wyczerpana psychicznie, że byłam w stanie uwierzyć w każde słowo, które potwierdzałoby wcześniejszy stan rzeczy. Moje stosunki z innymi. Moją starą tożsamość.
             Pewnie to, czego dzisiaj się dowiem na zawsze zmieni moje życie. Już wczoraj straciłam swój charakter. Tak, już od wczoraj nie jestem pewna czy osoba, za którą się uważam w ogóle istnieje. Skrzyczałam pana Odair i Dona. Nigdy nie byłam taka zdenerwowana i rozłoszczona. Zawsze jestem i będę opanowaną, spokojną Tori Light… Ale problem w tym, że nie jestem Tori. Jestem Victoria.
              Ciekawi mnie, czy moja matka zna tą przepowiednie i czy zamierzała mi kiedykolwiek o tym powiedzieć. Czy wiedziała, że rodzi kolejne wcielenie nieśmiertelnego dziecka, które umiera, ale bez znaczenia na wszystko rodzi się ponownie w innym ciele. Na jej miejscu, gdybym za męża wybrałabym sobie jakieś stworzenie, albo boga, albo coś lub kogoś innego niż człowieka, a moja córka miałaby się urodzić z jakimiś tam urojeniami i ma przewidywać różne sytuacje, powiedziałabym jej to i wyjaśniła.
             Ciekawe, czy poprzednie Victorie miały mój charakter. Ciekawe, czy lubiły te same rzeczy. Czy miały mojego odpowiednika Marleya. Czy ja i moje dwadzieścia poprzedniczek posiadamy te same moce? Mamy prorocze koszmary, ewentualnie sny? Chodź na chwilę obecną, to zdecydowanie koszmary.
             Właśnie, prorocze sny… Podobno mam jeszcze więcej niezwykłych umiejętności, o których tylko ja wiem. Jeśli poprzednie Tori Light miały te same moce, to  może gdzieś jest napisane jakie to moce? Może któraś prowadziła dziennik lub pamiętnik.
             Kiedy się o nich dowiem, a raczej, kiedy je odkryję? Mam dość zgadywania rzeczy, które się stanął i oczekiwania, aż ktoś wyjawi mi prawdę. Chcę by ktoś wreszcie mi wszystko dokładnie wyjaśnił. Chcę wiedzieć na czym stoję.
           
             Czuję czyjąś dłoń na moim ramieniu. Szybko się odwracam i zauważam Chole. W końcu raczyła do mnie przyjść. Trzyma coś w ręku. Ma dziwne spojrzenie. Jest przepełnione nienawiścią. Spoglądam na jej rękę, a ta ją zabiera. Uśmiecha się serdecznie i mówi, że nie mam co się jej bać. Tłumaczy, że wie kim jestem i się cieszy, że wreszcie mnie odnaleźli. wtedy wpadam na tamtego chłopaka. Łapie mnie za ręce i zakrywa usta. Zaczynam się szarpać. Chole nie reaguje. Mimo jego śmiesznej postury nie potrafię się wyrwać z jego uścisku. Gryzę go za rękę, a wtedy ją cofa. Wykorzystuję sytuację i zaczynam wrzeszczeć, tak głośno, aż tracę oddech. Chole dalej nie reaguje, ale widzę, że jest przerażona. Do domu wbiega Kate. Atakuje mnie i wbija nóż w brzuch. Robi mi się ciemno… Mdleję….
            -Tori. Nie straż mnie tak, nigdy więcej!- mówi Marley.-  To był tylko zły sen… Zaczęłaś, wrzeszczeć i piszczeć i szamotać się w łóżku. Próbowałem cię obudzić, ale ty ugryzłaś mnie za rękę. Tori, co ci się śniło?- to tylko sen, to był tylko idiotyczny sen. Kolejny koszmar…
             Jest już ranek. Siadam na łóżku. Jestem cała zlana zimnym potem. Tym razem nie był to przerywany sen taki jak ten w lesie. Śnił mi się realny, dokładny sen i obudziłam się dopiero w momencie, gdy umarłam. Może wcale nie zwariowałam i to nie są halucynacje? W sumie to jeśli nawet są, to w końcu od dwóch dni nie miałam kontaktu z realnym światem. Jeśli kompletnie zwariowałam to i tak nie mam nic do stracenia. Czas zaufać samej sobie.
         -Marley, jak długo tu jesteś?- jeśli spał tutaj, na kanapie i zaraz zacznie mnie pośpieszać, to ja chyba oszaleję. Jeśli to prawda, że mam prorocze sny, to nie mam zamiaru iść do Chole. W ogóle muszę się o niej wszystkiego dokładnie dowiedzieć i jak na razie unikać Kate.
         -Spałem, u ciebie całą noc. Miałem przeczucie, że będzie ci się śnił dzisiaj koszmar. A teraz wstawaj i się ubieraj, w szafie są ubrania. Umówiłaś się z Chole racja? –puknął palcem w zegarek.
             Teraz to nawet jak będzie mnie błagać, bym wstała z łóżka, nie zrobię tego. Nie mam zamiaru wychylać nosa poza mój dom. Spoglądam na Marleya błagalnym wzrokiem i ponownie kładę się na łóżko.
         -Powiedz mi, co ci się śniło.- prosi mnie, a ja opowiadam mu mój sen pomijając moje rozmyślenia na werandzie. To co myślę o nim i o sobie wolałabym zachować dla siebie. Tylko dla siebie.
              Chyba przestraszył się tym, co mu powiedziałam, bo kazał mi się natychmiast ubierać i iść do pana Odair. Dziwię się, że nie ma tu tłumów osób, których obudziłam swym krzykiem. Podchodzę tak jak we śnie na skraj podłogi i spoglądam w dół. Podnoszę nogę i wymachuję nią w powietrzu. Gdy to robię czuję wyraźny opór, jakbym machała nogą w gęstej cieczy. Teraz wymachuję ręką. Wstaję odwracam się do Marleya. Odwracam się do niego. Brunet wyjmuje ubrania z szafy i każe mi się przebrać. Znajduję jego plecak na dole. Zasłaniam okna. Chwytam go w rękę i siadam na fotelu.
             Zastanawiam się skąd oni wiedzą jakiego rozmiaru noszę ubrania?
Tak jak we śnie, gdy zakładam buty, schodzi na dół. Szuka czegoś za kanapą. Swojego plecaka. Podchodzę do niego i biorę kluczyki z jego ręki, otwieram drzwi i mu jego zgubę.
         -Skąd wiedziałaś, że go szukam?
       -Jesteś przewidywalny Marley, przewidywalny. A i jeśli po raz kolejny nie zamierzasz się do mnie odzywać przez całą drogę, to w ogóle ze mną nie idź.- uśmiecham się, a on chyba zaczyna domyślać, co mam na myśli, bo odwzajemnia mój gest i zapewnia mnie, że jak chcę to będzie mówić przez cały czas, aż sama go uciszę. Niestety mimo jego zapewnień, po moim pytaniu milknie i ponownie dopiero przed budynkiem, mówi mi bym przyszła nad jezioro o trzeciej.
       -Nie, proszę powiedz mi to teraz. –nie mam zamiaru nigdzie chodzić i pomagać, by mój koszmar się ziścił. Nagle obok nas przechodzi chłopak z mojego snu. Łapię Marleya za rękę i zaczepiam chudego chłopaka w okularach. Mam okazję sprawdzić wiarygodność snu.
    -Cześć jestem Anabel, dużo osób mówi, że nie tylko pracujesz dla Chole, ale i jesteś jej chłopakiem czy to prawda?- pytam się go , mówiąc jednym tchem.
      -Nie, chciałbym. A teraz przepraszam, ale nie mam czasu na głupie plotki.- spogląda na mnie wrednie, unosi głowę do góry i odchodzi. Czyli on naprawdę dla niej pomaga. Go muszę unikać przede wszystkim.
             Ciekawe tylko czy ten sen był na tyle realistyczny, że ktoś mi dzisiaj zrobi krzywdę. Muszę trzymać się blisko kogoś, komu ufam. Problem jest w tym, że na chwilę obecną, nikt nie jest mi na tyle bliski. Nawet moja mama. Czy naprawdę, jest ze mną szczera? Nie powiedziała mi przecież, o tym, jaka jestem wyjątkowa. Być może gdybym wiedziała, że w wieku szesnastu lat moje życie się zmieni, nie czułbym strachu do tego wszystkiego.
             Tak, ja zdecydowanie boję się tego miejsca, a szczególnie tego, że na każdym kroku czyha na mnie jakieś zagrożenie. Mimo, że to właśnie tutaj według przepowiedni mam być bezpieczna. Jeśli to prawda, to strach się bać miejsca, gdzie przebywać nie powinnam. Może panikuję z powodu tego snu. W końcu, prorocze sny miałam od dawna, a nie od wczoraj. Gdy się skupiłabym się na jego sensie, potrafiłam doszukać się odpowiedzi na niezadane pytania. Z drugiej strony, jeszcze nigdy mój sen nie był taki do słowny.
      Chcę jak najszybciej zakończyć ten dzień. Mogłam nie wstawać z łóżka. Tak by było zdecydowanie lepiej. 
         -Em.. Tori, co to miało być?- och, ja dalej trzymam go za rękę. Natychmiast ją puszczam i mu wszystko wyjaśniam. Ten stwierdza, że lepiej będzie jak pójdzie razem ze mną do pałacu.
             Wnętrze po raz kolejny mnie zaskakuje. Wszystko tutaj jest tak nienaturalnie, czyste i nietknięte. Kieruję się do gabinetu dyrektora, pociągam za klamkę, ale pokój się nie otwiera. Pukam w drzwi. Cisza. Odwracam się i patrzę błagalnym wzrokiem na mojego przyjaciela. Prowadzi nas na górę. Wędrujemy długim marmurowym korytarzem, który przypomina labirynt. Wszędzie jest pełno pomieszczeń. Idziemy prosto, aż do jego końca.
             Przed nami znajdują się wielkie rzeźbione drzwi. Coś czuję, że zapewne tutaj znajduje się dyrektor. Marley podchodzi do nich i delikatnie puka. Trzy razy. Otwierają się. Wchodzimy do ogromnego pomieszczenia, w kształcie kopuły.  Rozglądam się dookoła. Widok zapiera mi dech w piersiach. Jest tu wiele przeróżnych stołów, na których walają się sterty kartek. Dach podtrzymują jedynie olbrzymie kolumny. Podchodzę do pięknie rzeźbionego, drewnianego meblu i przeglądam się starannie wykonanym rysunkom konstelacji gwiazd.
             Moją uwagę zwraca tylko jeden urwany skrawek papieru. Dokładnie się mu przyglądam. Widnieje na nim litera „V”. V jak Victoria… Kolejna rzecz, związana ze mną. Marley stoi przy panu Odair, z kolei oni przy wielkim mosiężnym teleskopie. Ponownie wbijam swój wzrok, na kartkę. Coś na niej pisze. Na moje szczęście, wyrazy są na tyle niewyraźne, że nie potrafię, odczytać z nich nawet jednej litery. Mam jednak przeczucie, że przyda mi się ta kartka. Szybko zwijam kartkę w rulon i chowam ją do kieszeni. Czy ja ją kradnę?
             -Tori… To znaczy Victoria, choć tu do nas…- woła mnie Marley, chyba zresztą w samą porę. Idę w ich kierunku i przy okazji rozglądam się po raz setny po sali.  W jej centralnej części stoi duża rzeźba. Jest dwa razy większa niż ja i chyba wykonana z białego marmuru.
       -Dzień dobry. Pewnie Marley powiedział już wszystko dla pana.- przywitałam się ze staruszkiem, a na mojej twarzy pojawił się grymas, który miał przypominać uśmiech.  Mężczyzna spojrzał na mnie i poprosił by brunet poczekał na zewnątrz. Gdy już wyszedł, położył rękę na moim ramieniu. Albo zrobił to z premedytacją, albo bezwiednie ją tu położył. Spojrzałam na nią. Ten sam gest, ten sam ruch wykonała Chole w moim śnie. Staruszek chyba zauważył mój strach.
         -Mów. Co cię tu do mnie sprowadza? Siadaj i opowiadaj.- niedbałym gestem wskazuje ręką na dwa fotele. Mogłabym przysiąc, że dosłownie sekundę temu nic obok nas nie stało. Przełknęłam ciężko ślinę, usiadłam na skórzany mebel i zaczęłam opowiadać o moim koszmarze, jeśli można to tak nazwać. Opowiedziałam mu o poranku, o Chole i o zachowaniu Kate, ale nie wspomniałam nic o moich przemyśleniach na werandzie. Zaraz potem opowiedziałam o dzisiejszym poranku, o spotkaniu z Asudą i o jego dość krępującym dla mnie geście. Przeprosił mnie za to.
          -Czy mógłby mi pan pomóc? Nie wiem w jaki sposób, ale zdobył pan moje zaufanie. Niech pan mnie nie zawiedzie.
      -Zabrałaś sennik, ale tam o tym śnie zapewne nie było mowy. W senniku jest mowa o sprawdzonych i powtarzanych snach. Twoje poprzedniczki zapewne nie znały Kate i Chole…- milknie i opiera się o kolumnę. Gładzi swój podbródek i kontynuuje.- Sądzę, że ten sen ostrzega cię przed kimś kto będzie chciał cie zabić, a osoba, której zaufałaś być może pomorze jej w tym. Ale nic nie jest pewne odpowiedź znajdziesz sama w sobie.
             Wstaje i podchodzi do rzeźby. Opuszkami palca dotka gałki ocznej człowieka z dyskiem. Przednia część figury odjeżdża i ukazuje się mała półka z wieloma fiolkami. Bierze jedną w rękę. W środku znajduje się fioletowa ciecz. Identyczna stoi u mnie na półce. Zagwizdał cztery krótkie nuty. Po chwili do Sali wlatuje ptak, który usiadł na teleskopie. Kolor jego piór przypomina kolor tafli wody z jeziora obok domu Chole.
            Śpiewający ptak śnił mi się w koszmarze, podczas pobytu w lesie. A raczej śnił mi się podczas snu. Zaatakował on Marleya.
          Spoglądam wymownie na pana Odair, a ten kiwa głową. Podchodzę do wręcz boskiego stworzenia. Na jego ogonie znajduje się pierścień. Odwraca  się do mnie tyłem i daje większy dostęp do złotego krążka. Zdejmuję go i podaję dla staruszka.
    
        Ścisnął go w pięść i dmuchną w ją. Otworzył dłoń. Trzymał złoty wysadzany szmaragdami puchar. Cofnęłam się do tyłu. Nie patrzyłam, co jest za mną i walnęłam się nogą w fotel. Mężczyzna delikatnie się uśmiechnął, przez co w moich oczach ukazała się złość. Pomógł mi wstać. Podał do ręki kielich. Powiedział, że to substancja, która sprawi, że zajrzę w głąb swojej duszy. Cokolwiek ten sen znaczył dowiem się tego tylko w samej sobie. Nie byłam do końca przekonana. Pan Odair napierał bym zrobiła choć jeden łyk, jeśli chcę dowiedzieć się, co on mógł znaczyć.– Pomyśl. Nie zaśniesz spokojnie z myślą, że coś ci się stanie.-przekonywał mnie. Zrobiłam pierwszy łyk. Napój był nieziemski w smaku. Orzeźwiający. Nie wiedziałam kiedy, a zrobiłam kolejny. Spojrzałam w dno. Ostatnie, co zdążyłam usłyszeć to ciche: „Do dna panno Light…”
      
         -Ile ona jeszcze będzie spać?- poznaję głos Marleya. Natychmiast otwieram oczy. Nade mną stoi Kate. Lekko się do mnie uśmiecha i pyta ile pamiętam z wczorajszego dnia. Zrywam się na równe nogi. Dopiero teraz spostrzegam, że jestem u siebie w pokoju.
             Szczypię się za nadgarstek. 
            Nie czuję bólu. Na szczęście.
         -Ile, ja spałam? Która jest godzina?- siadam na łóżku i próbuję zmusić mój mózg do pracy. Odair dał mi lek na sen? Na szafce stoi ta sama ciecz Już wiem dlaczego. W ciągu dwóch dni pogubiłam się i teraz również nie jestem w stu procentach nie mam halucynacji. Ten środek po prostu ma ułatwić zasypianie. Pan Odair dał mi go, bo chciał bym sama wysiliła się i sprawdziła co ten sen ma oznaczać. Przed kim mnie ostrzega. A może chciał bym się nie dowiedziała? Może ten sen ostrzega mnie przed nim. A usypiając mnie, miał nadzieję, że zajmę się kolejnym?
             Nikomu, naprawdę nikomu nie mogę już ufać. Mam potężne moce, o których nie mam bladego pojęcia. Przepowiednia mówiła, że nie tylko ja mam niezwykłe zdolności. Don, Rick, Chole i Kate są trenerami. Muszą wiedzieć dużo rzeczy o tym obozie. Z Kate i Chole ni chcę się spotkać. Don jest chyba ostatnią osobą, której mogę zaufać, ale z drugiej strony tylko on mnie nie okłamał i mówił o mnie to, co myśli. To co myśli mówiła też Kate, ale ona raczej nie zalicza się do osób z którymi chciałabym mieć do czynienia Zresztą Don chyba nie ma pojęcia, kim ja jestem.
             Kate, patrzy na mnie jak na upośledzoną umysłowo. Nie dziwię się jej od  dłuższego czasu patrzę się nieobecnie na nią. Zbieram się na odwagę. W końcu to sen, w najgorszym przypadku obudzę się zlana potem. Spoglądam wyżej, na jej oczy.
             Są zielone. Tak jak moje.
             Ich kolor przypomina zieloną łąkę, w wiosenny dzień.
             Nagle jej wyraz twarzy kompletnie znikł. Nic pustka. Patrzy na mnie obojętnym wzrokiem i również wbija wzrok w moje tęczówki. Spoglądam w podłogę, nie jest z mojego domu. Jestem u kogoś innego, nie jestem u siebie. Ponownie spoglądam na Kate.  Nie zwraca na mnie uwagi. Odwróciła się.
         -Ciekawe, o czym ta cała Victoria śniła i czemu robi z tego taką aferę? Każdemu śnią się koszmary. Na jej miejscu skakałabym z radości, że potrafię przewidywać przyszłość, wydarzenia, które się nie zdarzyły. Zazdroszczę jej tak dobrego kontaktu z tobą Marley. Odkąd się pojawiła unikasz mnie. Już nie śmiejesz się z moich żartów. Nie odprowadzasz mnie do domu. Ciągle trzeba do niej latać i jej pilnować jak małego dziecka.- chyb zapomniała o mojej obecności… Podchodzę do niej i delikatnie stukam w ramię, ale ona zachowuje się tak jakbym tego nie robiła.- To ja miałam być potomkinią światła.- kontynuuje swoją pełną nienawiści przemowę.- Też mam zielone oczy. Moim ojcem też jest Światło, tylko, że nie mam dwudziestu jeden wcieleń.- Kate jest moją siostrą?!- Wtedy zjawiła się ona.- kontynuuje swoją pełną nienawiści do mnie przemowę.- Gdybym mogła zabiłabym ją wzrokiem. Dobrze, że przynajmniej pan O, mnie rozumie. Życzę dla niej, by jak najczęściej zasypiała wbrew swojej woli. Niech ogłupieje…- odsuwam się od niej. On to zrobił dla niej? Muszę  odwiedzić Dona. TO moja ostatnia nadzieja.
             Chcę się obudzić jednak coś mnie kusi mnie by posłuchać Marleya Co o mnie myśli?
         -Mam szczerą nadzieję, że Tori nie straci zmysłów. Pamiętaj, że jak ona zginie to zginiesz i ty, tak samo jak ja i cała ludzkość. Ona ma moc nad światłem, ona ma moc nad naszym umysłem. Jest taka, niewinna, łatwowierna i szczera. Zupełne przeciwieństwo ciebie Kate. Chciałbym jeszcze raz zobaczyć twoją minę, gdy dowiedziałaś się, że przepowiednia nie kłamała, że istnieje Victoria Light. Zawsze się rządzisz i wszystkimi pomiatasz. Byłem dla ciebie miły, tylko dlatego że musiałem wszędzie za tobą łazić. Tori lubię naprawdę. Już nie mogę się doczekać jej pierwszych treningów ze mną i tego jak ona…- przerwał mówić. Jakich treningów? I czy Kate jest naprawdę moją siostrą?
            Zaczynam się bać sama siebie.


             Siedzę na fotelu w marmurowej sali. Otwieram oczy. Mam już totalny mętlik w głowie. W ręku trzymam kielich. Siadam. Rozglądam się dookoła. Pusto. Czyżbym spała na tyle długo, że dla szanownego pana dyrektora znudziło się czekanie? Szczypię się w rękę. To tak dla pewności. Czuję ból. Opieram głowę o oparcie. Podnoszę dłonie i zauważam, że w miejscach po moim szczypaniu zostają ślady. Mam oba nadgarstki w strupach. Mogę mówić wiele rzeczy o ojcu, którego nie znam, ale przyznać muszę, że córki to on ma z urojeniami. Na moich ramionach ktoś po raz drugi, jak nie trzeci położył dzisiaj ręce. Dość. Zrywam się z fotela i odruchowo obracam w stronę napastnika. To Marley. Jeszcze nigdy w życiu, nikt mnie tak nie przestraszył. Promienie słońca oświetlają moją twarz. Spoglądam w bok. Jest już wieczór. Pytam Marleya, czy nie zaprowadziłby mnie nad to jezioro i spokojnie ze mną porozmawiał. Jednak zanim wychodzę, podnoszę z podłogi kielich. Ściskam w ręku i dmucham, tak jak to zrobił pan Odair. Ponownie zamienia się w pierścień. Zakładam go na palec i wychodzę. Jeśli ta fioletowa ciecz jest tą samą, którą posiadam w domu, to zapewne przyda mi się jeszcze kiedyś. Wychodzimy z pałacu.


             Jezioro jest jak z mojego koszmaru… Jego tafla przypomina pióra boskiego ptaka. Siadamy na brzegu i moczymy pięty. Marley tak jak przewidziałam opowiada mi o swojej zdolności. A raczej mi ją pokazuje. Zakasa rękaw. Na jego ręku ukazuje się blizna. Po ugryzieniu. To chyba przeze mnie. Mówił mi przecież, że gdy próbował mnie obudzić ugryzłam go.
             Zanurza dłoń w wodzie, a ta wędruje ku górze i jego rana znika. Na śladzie po niej zostaje coś podobnego do tatuażu. Wygląda jak oderwany fragment kartki. Odwraca przedramię i teraz dokładnie widzę obrazek. To litera „V”. Zbudowana ona jest z dwóch napisów: „Wiatr” i „Ogień”.
            V jak Victoria.
             Zanurzam dłoń w kieszeni i wyciągam malutki rulonik. Rozwijam go i przykładam do jego ręki. Pasują. Ciekawe, co to może oznaczać? Układ gwiazd w kształcie litery „V” i wyrazy „Ogień” i „Wiatr”. Muszę koniecznie się tego dowiedzieć.
             Milczymy już dłuższy czas.
         -…budynku pana Odair. Tak wiem, widziałem jak to robisz i zagadywałem go. Wiedziałem, że nie robisz tego bez powodu. Niestety, ale takie tatuaże zostają mi tylko do północy. Albo mnie ugryziesz ponownie przez sen, albo się nie dowiemy co to może oznaczać. Ewentualnie zwiniesz z jego gabinetu sennik.- przerwał mi i zażartował.
             Trochę dziwnie się czuję, z tym, że coś ukradłam. Nigdy w życiu tego wcześniej nie robiłam. Co będzie, jak on się już spostrzegł, że brakuje mu tego skrawka papieru? 
         -Marley. Ugryzłam cię przez sen, prawda? Rozwiązanie może być tylko w senniku. Ja go mam u siebie w domu… Tą książkę pan Odair dał mi dobrowolnie. Tylko nie traćmy czasu. Chodźmy już teraz.
         -Do północy jeszcze dwie godziny….
         -Marley?- zagaduję.
         -Tak?
         -Wiedziałeś o moim spotkaniu z Chole od pana O…- pytam i milknę. Ciężko mi jest oskarżać o grzebanie w moich myślach, najlepszego przyjaciela, ale to konieczne jeśli mam mu ufać. Nie może mnie okłamywać.
         -N… Tak.-odpowiada. Słowa ledwo przechodzą mu przez gardło.- Tak.- mówi pewniej.- Tak Victoria. Pan O. powiedział mi o tym, że mam cię mieć na oku, bo możesz sobie zrobić krzywdę. Powiedział mi o tym śnie. Powiedział mi, że tego dnia będziesz mieć koszmar… Powiedział, że Chole jest twoją opiekunką.- zatkało mnie. Kompletnie zbiło mnie z tropu to co powiedział. On wiedział o wszystkim. On wiedział, o tym śnie. On… on wiedział. Do oczu napływają mi łzy, ale je powstrzymuję. Muszę udawać „twardzielkę”. W końcu wiedziałam, że pan Odair dzieli się moimi snami na prawo i lewo. Nie wiedziałam jednak, że Marley opiekuje się mną, o boi się, że popełnię samobójstwo, albo się samo okaleczę. Sądziłam, że robi to, bo boi się zagrożenia z zewnątrz. Wydawało mi się to dziwne, ale teraz wiem czemu. W końcu moim przeznaczeniem i jedyną pewną rzeczą jest to, że będę żyła sto lat. Cały piekielny wiek, aż do narodzin kolejnej Vick. Jedyną osobą, która może mi zaszkodzić to ja sama. Więc ten koszmar może ostrzega mnie przed sobą? Nie. To już paranoja. Świruję.
         -Nie marudź, tylko wstawaj...- przerywam ciążącą już pare minut ciszę.- Do mojego domu stąd jest jakieś dwadzieścia minut biegu. Co mamy do stracenia? Jeśli jest o tym napisane w senniku to genialnie, a jeśli nie, to co najwyżej dostaniemy kolejną nierozwikłaną zagadkę...- pomagam mu wstać. I zaczynam biec ile tchu w kierunku drewnianego domku. Nie wiem czemu. Może chcę uciec od tamtego miejsca? Nie wiem.
             Delikatny wiatr muska moją twarz. Po krótkiej chwili Marley do mnie dołącza. Gdy jesteśmy pare metrów przed domem, nie daję rady dalej biec. Podchodzę do drzwi i je powoli otwieram.
             Wchodzimy do środka. Marley wbiega do ogrodu. Nawet nie wiedziałam, że go mam. Rozglądam się dookoła, a tym samym próbuję znaleźć mojego przyjaciela. Nie ma po nim najmniejszego śladu. Gdy tracę już nadzieję i wchodzę do domu, on pojawia się krok przede mną. Podskakuję ze strachu. Ten lekko się uśmiecha na ten widok i pogania mnie bym szybciej weszła po schodach. W ręku trzyma moją torbę. Skąd w nim raptem tyle energii? Wyrywam mu z rąk moją własność i wyjmuję z niej książkę, z kieszeni klucz i kartkę. Wszystko ląduje na łóżku, a Marley odsłania swoje przedramię. Otwieram książkę, na pierwszej stronie i czytam na głos historię o wróżce Victorii, która potrafiła czytać ludziom w myślach ze snu. Robiła to podobno z pomocą klucza w kształcie litry „V”.
             Głośno przełknęłam ślinę. Przyszło mi do głowy by zrobić zdjęcie Marleya ręki. Wyjmuję z torby telefon. Jest już za pięć minut do północ. Kreci mi się trochę w głowie. Nic dzisiaj nie jadłam… Żyję snem. Jeśli można to tak nazwać. Marley pyta się czy wszystko w porządku. Tłumaczę mu, powód mojego chwilowego zasłabnięcia. Schodzi na dół, a po chwili wraca i wręcza mi rogalika.
        -Dzisiaj były na kolację. Nie było ciebie na niej, więc zabrałem go dla ciebie i poszedłem do pałacu. Pan Odair z niego wychodził i powiedział, że jesteś jeszcze u niego w obserwatorium.-tłumaczy Marley.-Prosił bym cię nie budził. Szczerze to się przestraszył na mój widok…- milknie gdy cały wypiek ląduje w moich ustach.
             Postanawiamy położyć się spać i rozwiązać zagadkę w dzień. Łatwo powiedzieć, gorzej zrobić. Boję się zasnąć, bo boję się ponownie przeżywać koszmar i zgubić się w rzeczywistości. Z resztą nie mam pewności, czy jak zasnę to obudzę się, a to wszystko to kolejny sen, albo na odwrót czy jak zasnę to się nie obudzę. A to wszystko to prawda… Bawię się rękami. Nie chcę denerwować Marleya i tak już się dużo przeze mnie wycierpiał.
             Po dzisiejszym dniu mam nieznośne wrażenie, że to nie ja kontroluję sen. Tylko on kontroluje mnie. I w dalszym ciągu nie wiem, co może oznaczać pierwszy koszmar. Po mojej drzemce w marmurowej sali, doszłam do wniosku, że są osoby, które chcą mnie zabić. Nie mogę rozszyfrować tylko tego ostatniego zdania- „Pamiętaj, Victoria możesz być przekleństwem lub wybawieniem…”. To brzmi jak ostrzeżenie. Możesz być przekleństwem lub wybawieniem… No tak! Kate, to według tego snu, moja siostra. Dla nich moja obecność to przeszkoda. Z drugiej strony gdybym umarła, zginęliby też wszyscy ludzie. Problem w tym, że mój ojciec podarował mi tą… „boską cząsteczkę”, przez co żyję wiecznie. Osoba, która chciałaby mi zaszkodzić, musiałaby znać moje słabe punkty, musiałaby mnie torturować w celu bym miała dość życia i powierzyła mu swój sekret, a zarazem doprowadziła do własnej śmierci.
             Są cztery osoby, które mnie dobrze znają.
             Moja mama, boski ojciec, Marley i... pan Odair.
             Ten sen to nie jest ostrzeżenie przed Kate, Chole czy Asudą, to ostrzeżenie przed osobą, która mnie zna wbrew mojej woli, przed osobą, której zagrażam w posiadaniu władzy- przed panem Odair.
         Dość. Od tego myślenia, nabieram co raz więcej podejrzeń, do ludzi, do których miałam zaufanie.

              Chcę zasnąć, ale nie potrafię. Strach mnie sparaliżował. Nie zamknę powiek, a nawet gdy to zrobię to pewnie ich nie otworzę. Strach to silny środek odurzający. Mój głupi koszmar sprawił, że nie odróżniam rzeczywistości i snu. A może mi się tylko wydaje? Może ja po prostu wszystko wyolbrzymiam? Strach przeszywa całe moje ciało, ale mimo tego kładę się do łóżka i zasypiam. Nareszcie koniec tego dziwnego dnia.