poniedziałek, 27 kwietnia 2015

Rozdział III- Pierścień

             Budzę się rozgrzana, otulona kołdrą w moim łóżku. Promienie słońca delikatnie muskają moją twarz. Dzisiejsza noc obyła się bez koszmarów. Nie pamiętam zresztą co mi się śniło. Mam pustkę w głowie. Jednak wstaję i przebieram się. Tą noc spędziłam sama. Dziwne, że Marley był pewny tego, że nic mi się złego tej nocy nie stanie.
             Wyjmuję klucz z kieszeni od bluzy i wychodzę. Stwierdzam, że Don to osoba, z którą muszę porozmawiać i to jak najszybciej. Problem w tym, że nie wiem gdzie go mam znaleźć, a i pod żadnym pozorem nie mogę spotkać Chole. Co jej powiem, gdy mnie spyta dlaczego wczoraj nie zaszłam do niej? „Przepraszam, że do ciebie nie przyszłam, ale podejrzewam cię, że chcesz mnie zabić?”
              Próbuję przypomnieć sobie, gdzie go spotkałam. W drodze do pałacu. Kieruję się tym śladem i spotykam dwójkę ludzi ubranych w podobne kurtki z wymalowanym płomieniem na plecach. Zaczepiam ich. Oni mnie niestety poznają i kłaniają się mi. Karcę dziewczynę i chłopaka i proszę by powiedzieli mi gdzie mogę spotkać Dona.
         -Don jest na Sali treningowej. Jeśli chcesz mogę cię tam zaprowadzić. Mam na imię Lucy, a to jest Mario. –odpowiada mi dziewczyna i gestem ręki wskazuje bym za nią podążyła. Po parunastu metrach ujawnia się mi wielki szary namiot. Mimo wolnie na jego widok wymawiam ciche „Łał”. Mario spogląda na mnie i zaczyna się cicho śmiać pod nosem. Blondynka go szturcha ze złością w oczach. Nie przeszkadza mi to. Niech się śmieje, mam dosyć traktowania mnie jakbym była co najmniej królową. By nie okazać mojej pogardy do ich idiotycznego zachowania wbijam swój wzrok w ziemię. Coś tam lekko błysnęło. Przytrzymuję jedną ręką drzewa i schylam się by podnieść to coś. Jest całe srebrne z malutkim grawerunkiem, wyczuwalnym tylko przy pocieraniu palcem. Chowam ten okruch do kieszeni spodni i wstaję. Lucy spojrzała na mnie wrogo i kazała iść przed siebie. Gdy się odwracam mówi do chłopaka, że sobie poradzę i delikatnie wali go w ucho. Dziwne…
   

             Szczupły osiłek walczy na miecze z chuderlawym chyba dwunastoletnim chłopcem. Ciekawe co tu robi te dziecko. Przyglądam się przez chwile jak z lwią zaciętością wymachuje bronią na prawo i na lewo. Odwracam się i zaczepiam chłopaka, który podciąga się na drążku.
        -Em, przepraszam, czy nie wiesz przypadkiem gdzie mogę spotkać Dona?– pytam się nieśmiało i z chyba widocznym przerażeniem. Spoglądam na niego. Jest umięśniony, na jego gołej klatce piersiowej widać pulsujące żyły. Chłopak lekko się uśmiecha skina głową i wskazuje palcem na majaczącą się w oddali sylwetkę. Dziękuję mu i zmierzam we wskazanym kierunku. Z każdym krokiem jestem coraz bardziej pewna, swojej głupoty. Przecież ja go skrzyczałam i wyzwałam. Nie będzie chciał mnie słuchać, prędzej wygoni. Im coraz dalej idę, tym mniej tu ludzi i dźwięków upuszczanych sztang o posadzkę na mój widok. Staję przy mężczyźnie. Strzela on do tarcz z łuku. Gdy zauważa mą obecność odwraca się i z zaskoczeniem wymalowanym na twarzy wita się ze mną.
        -Proszę, proszę. Myślałem, że będę ostatnią osobą, do której przyjdziesz na trening. A tu co mam ten zaszczyt bycia pierwszym?
         -Też tak myślałam… przychodzę do ciebie z prośbą…- ostatnie słowo ledwo przeciska się mi przez gardło, jednak wiem, że prędzej czy później musiałabym go odwiedzić. Robiąc to dziś, po prostu przyśpieszyłam to co było nie uniknione. Don spogląda na mnie. Nastaje długa chwila ciszy, aż w końcu stwierdza, że to pewnie coś poważnego i zaprasza mnie do swojego gabinetu.
             Spodziewałam się pełno przepoconych koszulek, porozwalanych broni, a tu panuje jednym słowem mówiąc wielki ład i porządek. Siadam na kanapie w koncie i opowiadam mu o moim zmartwieniu- piekielnym koszmarze.
         -Aha, i co dalej? Czekasz, aż cię pocieszę? Dam dobrą radę? Przykro mi nic z tego. – nie mógł mi powiedzieć tego wcześniej? Nie mógł powiedzieć, że mi nie pomoże? Oszczędziłabym sobie wstydu, a tak wyszłam na kompletną idiotkę. Nie wiem czemu, ale na mojej twarzy pojawia się lekki uśmiech.
         -Nie pomogę ci. Mam swoje zasady. Nie ufam ludziom, których nie znam.
         -Ja cię znam. Wiem, że jesteś szczery, twój żywioł to ogień, masz na imię Don i ku mojemu zdziwieniu lubisz jak wszędzie jest ład i porządek.- mówię. Chłopak się uśmiecha.
         -Na jakiej podstawie mi zaufałaś?- mówi.- Skąd masz pewność, że to co mi teraz powiedziałaś zostanie między nami? -ma rację. Przełykam ciężko ślinę i wstaję z kanapy. Widocznie nie potrzebnie tu przyszłam. Teraz mam tylko więcej kłopotów. Chłopak się śmieje pod nosem z założonymi rękami. Podchodzę do drzwi.
         -Czekaj, nie obrażaj się.– popatrzył w sufit.- Ja po prostu jestem szczery.- odwróciłam się do niego.
         -Domyśliłam się…- odpowiedziałam, a zaraz potem trzasnęłam drzwiami. Mogłam tu nie iść… Zmarnowałam tylko swój czas. Wolnym krokiem zaczęłam oddalać się od tego nieszczęsnego pomieszczenia. Miałam już wychodzić, jednak przystaję nad betonową sceną. Mały zmordowany chłopczyk dalej choć z mniejszą siłą walił w miecz swojego starszego przeciwnika. Jego trener jest wyraźnie dumny ze swojego podopiecznego. Jednak co chwila poprawia go i instruuje jakim sposobem może być jeszcze lepszy. Twarz dwunastolatka jest promienna. Wręcz emanuje szczęściem. Mimo tego, że cały jest zlany słonym potem. Dokładnie mu się przyglądam. Chyba to zauważa i przez chwilę przestaje wymachiwać ostrzem na prawo i lewo. Spogląda na mnie i się szeroko uśmiecha. Przeprasza mężczyznę, schodzi z materaca i podchodzi do mnie. Jestem lekko zdziwiona. Chłopiec w dalszym ciągu mnie uważnie obserwuje, w dalszym ciągu z wielkim uśmiechem na twarzy. Nie rozumiem co się dzieje. O co chodzi temu chłopcu?
             Spoglądam głęboko w oczy dziecka.
             Są szare. Jakby ktoś wyciągną z nich cały kolor. Przypominają popiół, który przed chwilą był ogniem…
             Jego uśmiech znikł, a twarz zobojętniała. Zaczęłam słyszeć czyjś głos. Ktoś mówi na tyle głośno, że można pomylić to z krzykiem. Rozejrzałam się dookoła. Wszyscy znieruchomieli, jakby ktoś zatrzymał czas. Wrzask słychać… od chłopca. Nie rusza ustami, ale mówi coś głośno. Boję się. Ktoś ponownie położył swoje kosmate łapy na moich ramionach. Strach- mój nowy przyjaciel. Nie mogę pozwolić, na jego wygraną. Przełykam ślinę i podchodzę do chłopca. Powoli. Nikomu się nie śpieszy.
         -Ciekawe jak długo czeka na swoją kolej? Ma ładną bluzę. Ona chyba nie ma swojego miecza… Och, przecież to ta nowicjuszka, z którą pokłócił się Don. Ładna jest. Ciekawe po co tu przyszła. Wygląda na miłą. Czemu ona nie chce wejść? Przecież już zszedłem i  droga wolna. Hmm…- i w tym momencie przerażona oddalam się od chłopca. To nie on mówił, to jego myśli. Nie ruszał ustami.
             Chwila skoro potrafię czytać w myślach, może odwiedzę ponownie Dona? Spoglądam ponownie na chłopca, a ten krzyczy przeraźliwie
         -Pamiętaj, Victorio możesz być przekleństwem lub wybawieniem!- mówi zdanie, które nie pozwoliło mi wczoraj spokojnie zasnąć. Mówi zdanie, które usłyszałam we śnie. Czuję ból. Czuję ból w sercu. Przeszywa mnie od środka i dusi. Czuję jakby moje serce rozpadało się na tysiąc drobnych kawałków. Te zdanie.
             Osoba, rzecz lub cokolwiek to zrobiło, wiedziało, że mnie nim pogrąży. Wzbudzi niepokój
             Ten sen był sztucznie wywołany. Był snem na siłę, wywołanym przez pana Odair. Może te zdanie, jest jego zdaniem? Może, ten chłopiec wcale jego nie powiedział? Może to ja powiedziałam je sama sobie? Czuję jak serce mi łomocze. Wyrywa się z piersi. Oddycham powoli. Wdech, wydech. Wdech, wydech. Spokojnie. Wdech, wydech. Uspokój się. Wdech, wydech...
            Ale, to nie jest sen. Serce powoli wraca na miejsce, mimo swojego oporu. Ten głos powiedział przez chłopca. To nie jest jego głos. Ale przemówił przez chłopca. To nie jest żaden znany mi głos. To głos opanowany, ale donośny. To głos przyjaciela, ale nie zaufanego. To głos, którego nie znam. To głos, który kolejny raz mnie ostrzega. Kolejny raz, próbuje mi wmówić bym była ostrożna, ale nie maniakalna. Mam ufać, ale kompletnie. Mam być wybawieniem, albo przekleństwem. Dla Kate,  pana Odair, Ricka, Dona i Marleya jestem przekleństwem. Dla nikogo nie jestem wybawieniem. Jestem przekleństwem.

             Odwracam wzrok od chłopca, a ten ożywa, przestaje wrzeszczeć i idzie w moim kierunku. Przerażona biegnę w kierunku końca Sali. Każdy którego mijam powrotem wraca do swoich zajęć, a ja uparcie już dość szybkim krokiem dążę na koniec Sali Treningowej. Wchodzę bez pukania i zbędnych ceregieli do ciasnego pomieszczenia Dona. Podchodzę do chłopaka i łapię rękoma jego twarz w taki sposób by nie mógł odwrócić swojego wzroku. Chcę poznać jego myśli.
             Spoglądam mu w oczy, są niebieskie.
             Niebieskie jak błękit nieba. Spokojne.
             Puszczam go i robię krok do tyłu. Dla pewności. Słyszę jego bardzo cichy głos. Skoro zawsze mówi prawdę, to dlaczego jego myśli szepczą? Może nie jest taki szczery jak myślałam? Podchodzę do niego na tyle blisko by usłyszeć jego szept. Za blisko. Nasłuchuję, ale nic nie słyszę. Cisza. Odchodzę od niego. Za nim są półki z książkami. Marley mówił, przed wyjściem, że musimy znaleźć książkę symboliki. Mówił, że posiada ją trener namiotu „Ogień”. Ciekawe czy tu będzie. W momencie gdy go mijam chłopak odżywa. Ja jednak na to nie zwracam najmniejszej uwagi i przeszukuję jego szafkę. Dotykam opuszkami palców przeróżne tytuły. Wyciągam wreszcie książkę oprawioną w czarną skórę. Jej tytuł to „Symbol natury”. Zapewne to jest to czego potrzebujemy, by rozwikłać zagadkę. Odwracam się i podskakuję z przerażenia. Don stoi tuż przede mną. Wyrywa mi książkę z ręki i pyta do czego mi jest potrzebna. Nie byłam na tyle głupia by powiedzieć mu o nierozwikłanej zagadce.
         –Najpierw powiedz jakim cudem nie mogłam usłyszeć twoich myśli?- odpowiadam pytaniem na pytanie. Może uda mi się wyciągnąć od niego jakieś użyteczne informacje.
         -Ty czytasz w myślach? Jesteś Andromedą? Myślałem, że jesteś tą nowicjuszką, wiesz tą z którą się pokłóciłem. Tą co ma zastąpić mnie, Kate lub Ricka Podobno zaczepiła Asudę i ma na imię Anabel. Wybacz mi moje wcześniejsze zachowanie.- czyli on nie wie kim jestem. Myślałam, że już wszyscy wiedzą o moim pochodzeniu. To miła niespodzianka. Gorsza sprawa, że ludzie będą mnie utożsamiać z wymyśloną Anabel. Muszę coś temu zaradzić, ale nie teraz.
         -Tak czytam w myślach, nie mam pojęcia kto to Andromeda i jestem nowicjuszką, z którą się pokłóciłeś. Nie zaczepiłam Asudy. Nazywam się Victoria Light .- odpowiadam krótko, zwięźle i na temat, czyli tak jak lubię. Na twarzy chłopka widać lekkie przerażenie. Mruży oczy i dokładnie mnie ogląda. Kładzie książkę na biurko i pyta się mnie kim ja tak naprawdę jestem. –Victorią Light, córką Światła, potrafię czytać w myślach i często mam prorocze koszmary…- potwierdzam. Mogłam udawać tą całą Andromedę i wypytać się go o różne rzeczy, jednak prędzej, czy później dowiedziałby się z kim rozmawiał.
         -Żartujesz sobie, tak? Udowodnij to.- mówi z przekąsem w głosie. Po raz pierwszy muszę komuś udowadniać, że jestem Victorią Light. Myślę, co by takiego zrobić. Mam jakieś tam moce, ale to na niego nie działa. Mam kluczyk od domu w spodniach i pierścionek na palcu. To za mało. Pomyśli, że go ukradłam. Co ja mam teraz zrobić? Zaprosić go do siebie i pokazać moje rzeczy? Czemu ja nie pamiętam snu? A może to jest właśnie sen? To niemożliwe. Przed chwilą moje serce chciało mnie opuścić, teraz robi to zdrowy rozsądek. Ale może, jednak ponownie zatraciłam się śnie i mylę się z rzeczywistością? Nie mogę się oprzeć i szczypie się w nadgarstek. Po moim ręku spływa wąska stróżka krwi. Czuję ból. Rozkładam bezradnie ręce.
             Nie potrafię mu niczego udowodnić.
             Don łapie mnie za krwawiącą rękę i patrzy na mnie jakby chciał mnie zabić, ale jednocześnie jego wzrok jest troskliwy.
         -Czemu to robisz? Czemu się kaleczysz? -pyta
         -To nie jest samookaleczanie. To sposób na odnalezienie prawdy. Jakieś trzy, cztery razy na dzień nie wiem, czy śpię, czy to co teraz robię to prawda. Szczypiąc się w nadgarstek odnajduję ból, lub ukojenie. Zdecydowanie wolę ukojenie, bo wiem, że  ta dziwna sytuacja jest wymyślona. Ból oznacza rzeczywistość..- opowiadam, ale szybko milknę, widząc zdziwioną minę chłopaka. Puszcza moją rękę i wyjmuje z apteczki bandaż. Podaje mi go. Ostrożnie i powoli owijam sobie nim rękę.
        -Wierze ci.- mówi cicho, prawie szeptem. I Cisza. Głucha cisza. Ignorując okrzyki zmęczenia z zewnątrz i szumu wiatraka, można stwierdzić, że panuje grobowa cisza.
        -Czemu?- mówię. Odpowiada, że to „długa historia”.  Ja jednak mówię mu, że mam dużo czasu i chętnie jej wysłucham, brnąc coraz dalej.. Siadam na kanapie, wyraźnie denerwując tym jego . Opiera się o biurko, nabiera powietrza i mówi tylko dwa słowa- Ufam ci.- Zdziwił mnie tym, ale dał szansę. Nie mogę jej zmarnować.
            Spoglądam mu w oczy. Nie chcę go zahipnotyzować i ponownie czytać w myślach, chcę się dowiedzieć co spowodowało w niego, że odkrył w sobie zaufanie do mnie. Do osoby, której jeszcze przed chwilą nienawidził i z pogardą traktował. Na jego twarzy pojawia się delikatny uśmiech. Mi nie jest do śmiechu. Zaraz poważnieje i powtarza po raz kolejny- Wierzę ci… -tym razem o wiele ciszej i mniej pewnie.
         -Świetnie.- odpowiadam i tym samym wybijam się z transu.- A teraz proszę opowiedz mi o tym miejscu. O obozie. – chłopak dosiada się do mnie na kanapie i daje mi do rąk książkę. Patrzy na mnie podejrzliwie. Dziękuję mu i gdy chowam ją do torby, on zaczyna opowiadać mi o Boskim Namiocie. Mówi, że panuje tu system, który dzieli wszystkich członków obozu na cztery grupy odpowiadające czterema żywiołom- wodzie, ogniu, ziemi i wietrze. Każdy, kto spędził tu tydzień przechodzi test, którego wynik dopasowuje do jednego z namiotów raz na zawsze. Każdy posiada nadprzyrodzone moce z wiązane z żywiołem. Wyjątek stanowię ja, bo mam cztery siły, każda z nich pasuje do czterech grup, przez co ja wybieram swojego opiekuna. Oczywiście jestem tu najpotężniejsza, ale muszę się uczyć, a do tego potrzebny jest nauczyciel. Nie jestem tu jeszcze siedem dni. Odkryłam jednak, że potrafię czytać w myślach i mam prorocze sny.
         -To tylko dwie zdolności z czterech. Masz jeszcze całe cztery dni. Mogę ci pomóc jeśli chcesz. Jestem tu od czterech lat. Znam dokładnie każdy namiot i żywioł. Jeśli będziesz chciała mogę cię oprowadzić i zapoznać z regulaminem i pozostawić na jednodniowy trening w każdej grupie. –Żeby nie było od razu uprzedzam, że nie będziesz miała chwili wytchnienia. Musisz obejść cztery namioty w cztery dni, a w wolnych chwilach skupiać się nad sobą, a konkretnie nad poznawaniem mocy.
        -Zgoda. Zacznijmy dzisiaj, od twojego Namiotu. Uprzedzam, że będę dociekliwa. Chcę dowiedzieć się jak najwięcej.- Don kiwa głową na znak zgody. Wstaje i zaprowadza mnie do szatni, otwiera szarą szafkę i podaje szaro-czarny kombinezon.
        -Jak się ubierzesz, to przyjdź do tej sali.-pokazuje palcem miejsce i kończy mówić.
           Po piętnastu minutach naciągania i poprawiania  wreszcie jestem gotowa. Wychodzę z pomieszczenia do kolejnego. Jest ciemno. Nic nie widzę. Wołam czy ktokolwiek tu jest. Cisza. Wszędzie cisza i mrok. Pomijając wąską strużkę światła i szum jakiegoś sprzętu. Poza tym panuje tu absolutna cisza i ciemność. Miał tu być, a przynajmniej powiedział, że ja mam tu być. Zastanawiam się, czego ode mnie oczekują. To namiot ludzi z żywiołem ognia. Są silni. Nawet najmłodsi są odważni. Może chce sprawdzić czy boję się ciemności? Nie to głupie. Zresztą zaraz się przekonam. Robię trzy kroki do przodu, nabieram powietrza  i powoli je wypuszczam. Wsłuchuję się w wszech ogarniającą mnie ciszę. Mijają minuty. Mam dość. Odwracam się na pięcie, chcę wyjść z tej sali. W momencie, gdy robię pierwszy krok w kierunku drzwi robi się jasno. Zapalają się pochodnie. Rozglądam się dookoła i zauważam, że wąska stróżka światła znikła. Przy ścianie, naprzeciw mnie pojawiła się jakaś sylwetka.
        -Na reszcie Don uraczyłeś mnie swoją obecnością…- mówię- Myślałam, że to żart, a raczej zemsta za ostatnią rozmowę…- chcę jeszcze coś dodać, ale nie mam do kogo. Dona wcale tu nie ma. Nie ma też sylwetki przy ścianie. Mam dość tej zabawy w chowanego. Maił mi pomóc,  a nie zabawiać się moim kosztem. Biorę zamach by odwrócić się  w kierunku wyjścia i w tym samym momencie niechcący biję kogoś łokciem w twarz.
         -Um… Przepraszam.- mówię i wyciągam rękę w kierunku leżącej na brzuchu dziewczyny.
           Chwyta mnie za rękę. Wszędzie poznam ten uścisk. To przez niego od dwóch dni świruję. Nikomu nie ufam. Boje się na każdym kroku, że ją spotkam. Mam jednak pewną przewagę. Wiem co ona zaraz zrobi. Spoglądam na jej rękę. Jest… inna… nienaturalna.
        Ofiara mojego ataku puszcza moją dłoń. Tak jak się spodziewałam z przeciw ległego kąta w ciemności wyłania się Asuda. Nie odwracam się jednak tak jak w śnie, w jego stronę, a kopię moją przeciwniczkę w brzuch. Nie mogę im pozwolić by dołączyła do nich ostatnia osoba. Ale, z drugiej strony chcę ich sprowokować. Chcę, wybić ich z tropu, a jednocześnie panować nad sytuacją.          
        Chłopak podbiega do mnie. Łapie mnie i rzuca o ścianę. Czuję przenikliwy ból w plecach. Z trudem przełykam ślinę. Kto do licha zaprosił tu tą dwójkę? Zabiję Dona! Obiecuję! Zabiję, tą żmiję! On to przewidział. Wiedział, że nie odróżniam snu. Wykorzystał moje chwilowe zaufanie do niego i skorzystał z okazji. Tylko, czemu wysługuje się Chole? Przecież mógłby zabić mnie od razu w swoim gabinecie… A może oni wcale nie chcą zrobić mi krzywdy? W sumie to ja zaczęłam. Zamiast jej pomóc, kopnęłam ją. Poniosło mnie.
         Robi mi się źle na sercu. Czuję wstyd. Wstaję z bólem pleców i wielkim trudem i podchodzę do Montez. Chcę ją przeprosić, ale zamiast tego robi mi się ciemno.
         Ostrze… Zapominałam o Kate… Klękam. Robi mi się ciemno przed oczami. Chole i Asuda stoją i się na mnie patrzą. Podbiega Don. Ma chłopak tempo. Padam na plecy. Wzrok mi się rozmazuje. Mam jeszcze jednak tyle świadomości, że szczypię się w rękę.
        Jednak pojęcia nie mam co czuję.
        Ulgę i ból jednocześnie.
        Ktoś mi wbija strzykawkę w ramię.

        Budzę się na tej samej Sali. Nade mną stoi szatyn ze zdradzieckim uśmiechem na ustach. Wyciąga rękę. Nie palę się do przyjęcia jego pomocnej dłoni, ale wiem, że sama nie usiądę. Dotykam miejsca gdzie była rana na brzuchu. Nie ma jej. Wstaję.
        -Don, powiedz, co się stało?- pamiętam co się stało, ale chcę usłyszeć to z jego ust. Chcę mieć pewność, że mnie nie okłamie.
        -Walczyłaś z Chole, Asudą i Kate. Nie martw się. To tylko projekcja, oni nie byli prawdziwi. To były hologramy. Ucieleśniały one twoje obawy. Nie miałem pojęcia, że tak panicznie boisz się Chole i reszty… Powiedz mi skąd wiedziałaś, kto cię atakuje i jakim sposobem to zrobi? Zazwyczaj każdy odpada w pierwszych dwóch minutach. Utrzymałaś się…- spogląda na zegarek, a jego twarz wręcz promienieje.-… ładne pięć.
        -Nie mówię wszystkiego nieznajomym. Poza tym doskonale wiesz…
        -Ty też wiesz co się stało, a jednak pytasz.- przerywa mi.
        - Dręczy mnie jedna rzecz skąd wiedziałeś o moim obecnie największym strachu i jak to się stało, że hologramy wbiły mi nóż i zemdlałam? Don, ja czułam ból…- boję się, że mi na to nie odpowie. W końcu to być może jest tajemnica Namiotu Ognia. W końcu ja nie powiedziałam, mu wszystkiego. Przynajmniej na razie.
        -Tajemnica- odpowiada potwierdzając moje myśli. Stuka palcem w zegarek i oznajmia mi, że jest pora na śniadanie. Ostatni posiłek jaki miałam w ustach, to kolacja z Marleyem. Kompletnie o nim zapomniałam, przecież on się pewnie o mnie martwi. Słaba ze mnie przyjaciółka. Zajęłam się swoimi sprawami. Mam nadzieję, że nie będzie zły.  A z resztą…
        Idę do wyjścia. Chcę iść do szatni i zdjąć kombinezon, jednak Don mówi, że wszyscy już jedzą, a on czekał, aż się przebudzę. Biorę torbę w rękę, nakładam bluzę na strój i idę za chłopakiem.
        Ciągle nie wiem jakim cudem nie mogłam przeczytać jego myśli. Chłopiec, wręcz wrzeszczał, a pozostali, (gdy do nich podeszłam) mówi mi wszystko na tyle głośno, bym mogła ich usłyszeć z odległości paru metrów. Ale nie Don. On szeptał. Ciekawe, czy głośność czyichś myśli świadczy  ich otwartości do nas.  Don, mówił coś, o jakiejś Andromedzie. Pytał się czy nie jestem Andromedą…
        -Don?
        -?
        -Kim jest Andromeda?- uśmiech z jego twarzy znika. Miałam go ponownie, o to samo spytać, ale uratowała go brama.
        Staję na chwilę przed nią i czytam litery na jej szczycie. „Plac Główny”. Jest wielka, metalowa i otwarta. Przekraczamy jej próg. Kieruję się śladami Dona. Rozglądam się na boki. Nie wiem, czemu, ale korci mnie by rozejrzeć się po tej okolicy i zapamiętać, każdy jej fragment. Wszędzie jest pełno osób. Za dużo. I wszyscy spoglądają na mnie. Moja przeklęta pewność siebie… Chcę zapaść się pod ziemię. Za dużo tu osób. Zdecydowanie za dużo.
         Nigdy nikt nie zwracał na mnie uwagi. Zawsze byłam tłem dla innych. Przyzwyczaiłam się do tego. Nigdy nie noszę wysoko głowy. Zawsze, gdy kogoś mijam wbijam wzrok w ziemię. Chcę się ukryć i sprawiać wrażenie, osoby nie wartej, zamiany zdania. Teraz wszyscy się mi przyglądają, kłaniają i mówią mi per pani. Z każdym krokiem i ukłonem, mój rumieniec się powiększa. Niektórzy zaczepiają Dona i klepią, go po ramieniu, puszczają oko i inne takie.
        Ciekawe czemu. Oni chyba nie myślą, że… nie… a może? Och, Tori idiotko, idź przed siebie, zjedz te głupie śniadanie i kontynuuj trening. Nie myśl, tylko rób.
        Doszliśmy do wielkiego pola piknikowego. Don usuwa mi się z drogi i gestem ręki wskazuje na drewniany stół. Mówi mi bym szukała karteczki ze swoim imieniem.
         -Każdy siedzi w porządku alfabetycznym. Na ławkach stoją karteczki. Znajdź swoją.- Stoję jak wryta. Wszyscy się na mnie patrzą. Chłopak mnie lekko popycha i wolnym krokiem idę do przodu. Noga, za nogą. Jak przywykłam. Unoszę swój wzrok na wysokość drewnianych, lakierowanych ław, nie wyżej. W końcu moja pewnie będzie na końcu. Noga, za nogą. Kartka za kartką. Ktokolwiek kogo bym nie minęła milknie. Podnoszę troszeczkę wyżej głowę przy literze „G”. Odwracam się by sprawdzić, czy przypadkiem na kogoś niechcący nie spojrzałam i teraz nie siedzi nieruchomo, gotowy bym podeszła i posłuchała o czym myśli. Na szczęście nic takiego się nie stało. Więc, trzeba iść dalej. Gdy mijam literę „K” wszyscy już milczą. Bez wyjątku. Czuję jak spojrzenia ludzi za mną wędrują. Dawno tak nie było. Zazwyczaj na szkolnej stołówce siedziałam sama z Marleyem w samym kącie i jak ktoś zwrócił na mnie uwagę, to tylko po to by skomentować mój strój. Nie odpowiadałam na to, bo wiedziałam i wiem dalej, że robiąc to poprawiali sobie humor. A ja nie chcę i nie chciałam nikomu go psuć.
         Przy literze „S” mam ciarki na plecach, a przy „U” wstrzymuję oddech. Kończy się siódmy stół. Zaczyna dziewiąty. Stoję w miejscu gdzie powinna być litera „V” i moje imię.
         V.I.C.T.O.R.I.A.
        Ale, nie ma go tam. Stoję. Nic więcej nie mogę więcej zrobić, zresztą, nawet nie wiem co. Kieruję wzrok wyżej. Ostrożnie. Kartka jest na stole. Spoglądam jeszcze wyżej. Chłopiec siedzi na moim miejscu i je owsiankę. Ten sam, który zaciekle walczył mieczem. Ten sam, którego podziwiałam za odwagę.  Ten sam, który na mnie na wrzeszczał. Zbieram się na odwagę. Pojęcia nie mam, jak ja mogłam rozmawiać z Donem. Szturcham go delikatnie w ramię i pytam się czy mogę do niego dosiąść. Uśmiecha się i podsuwa. Patrzę jak zaciekle je swoje śniadanie. Musi być głodny. Tak samo jak ja. Teraz to on patrzy się na mnie i zaczyna mnie przepraszać, że zajął mi miejsce i zjadł śniadanie. Tłumaczy się, że jego starsi koledzy zabrali jego porcję i wygonili z miejsca. Po jego policzku spływa łza. Uśmiecham się do niego i pytam się jak ma na imię. – Mario.- Nie mam pojęcia czy to przypadek, czy to celowe zarządzenie losu, ale nazywa się tak samo jak osoba, która zaprowadziła mnie do Dona. Moja i jego twarz kamienieje. Próbuję nad sobą zapanować. Moje usta niebezpiecznie drżą. Bez powodu, ale drżą. Spoglądam na osobę po mojej lewej, ale ze smutkiem muszę przyznać, że nikt nie siedzi po bokach. Wszyscy przestali się mną interesować i zaczęli jeść śniadanie. Ponownie spoglądam w jego oczy. Ponownie chcę mu „wejść” w rozum.
Są szare. Jak u stworzenia, bez duszy.
Wszystko dookoła nieruchomieje. Jednak on nie zamarł w bezruchu. Wstaje, a ja wbijam się w siedzenie. Nawet Don, któremu nie mogłam czytać w myślach zamarł w bezruchu, a on wstał i patrzy się na mnie, z szyderczym uśmiechem.  Podchodzi do mnie i mówi jedno słowo:
-Niebezpieczeństwo.
Momentalnie w uszach dzwoni mi głos pana Odair: „Możesz stanowić dla nas wielkie niebezpieczeństwo, lub wręcz przeciwnie- wybawienie.” Ale czy jemu o to chodzi? Czy ja jestem dla niego niebezpieczeństwem? A może on dla mnie? Odchodzi ode mnie, a ja momentalnie, zrywam się z miejsca i cofam się do wyjścia. Przestałam mieć ochotę na śniadanie. Głód mnie opuścił.
      Krok za krokiem. On do przodu ja do tyłu. Wreszcie staję. Mam przecież żyć, aż do narodzin następnej mnie. Umrzeć mogę jedynie z własnej woli. To ja rządzę ludźmi, poprzez światło, nie oni mną. Jedyne co mogą mi zrobić to- ból.
      Na twarzy być może mojego wroga pojawia się zdziwienie. Robię krok do przodu. Teraz role się odwróciły.
     -Mów. Kim jesteś? I co masz na myśli mówiąc „niebezpieczeństwo”?- mówię stanowczo, jednak nie tak jakbym pragnęła. Mój głos drży, a nogi zrobiły się niebezpiecznie lekkie i nie stabilne.
        Nagle dostaję olśnienia. A co jak ja dalej śpię i nie przebudziłam się po ciosie Chole? Może dalej leżę w namiocie. W końcu nie czułam bólu, przy mdleniu. Szczypię się za nadgarstek.
        Ręka mi się trzęsie. Czuję ból.
        W głowie mi się kręci jednak, nie mdleję. Strach powrócił i po raz setny uśmiecha się do mnie, pokazując przy tym cały arsenał białych kłów. Czekam na odpowiedź.
         -Jestem Thomas. Jestem bratem twojego ojca. Chcę ci pomóc.- patrzę na niego z przymrużonymi oczami. Thomas? Dość dziwne imię, dla osoby wielbiącej naukę, bądź miłość.
          -Czemu powiedziałeś niebezpieczeństwo?
          -Widzisz, bo Eter, Ereb  i Eros , wcale za mną nie przepadają. Twierdzą, że jestem niebezpieczny dla ludzi. Jeśli chcę się z kimkolwiek zobaczyć, muszę go ostrzec przed samym sobą. To ostrzeżenie.- cofnęłam się tak daleko jak tylko mogłam. Nie mam pojęcia kto to Eros, Eter i Ereb. Nie wiem też kim on jest. Ostrzega mnie przed sam sobą? Bądź co bądź jeśli jest niebezpieczny i ktoś tak twierdzi, to zapewne ma ku temu powody.
         -Kim jesteś ty, Eros, Ereb i Eter?!
         -Ugh… Myślałem, że chodź wiesz jak nazywa się twój ojciec… To naprawdę nie jest nic wielkiego, wiedzieć jak nazywa się twój…- urywa. Patrzę na niego z nadzieją. W końcu zaczął coś wyjaśniać.- Em… no… nie ważne.- chyba się przeliczyłam…- Ważne, że ja przyszedłem do ciebie i bądź, co bądź...- przymyka oczy- Nie ważne!- krzyczy. Podskakuję ze strachu. Dwunastolatek krzyknął na mnie basem. To nie jest normalne.
         -Kim jest Eros, Ereb, Eter i ty…- milknę.
         -Jestem tym kim powinienem. Jestem potężniejszy od ciebie. Ale nie dziś. Twój ojciec ma rację. Możesz być niebezpieczna. Ale nie dziś. Więc bądź grzeczna i posłuchaj się starszego wujka- idź byle jaką ścieżką. Nie zatrzymuj się, gdy dojdziesz do jej końca, zobaczysz wyjście. Znajdziesz się tam skąd przyszłaś. To szansa na odzyskanie normalnego życia. To szansa, więc nie zmarnuj jej, w przeciwnym razie twój pierwszy sen się nie sprawdzi. Masz, to ci pomoże.- urywa, wyjmuje z kieszeni srebrny pierścień i mi go rzuca. Łapię go i nakładam na palec. Dziękuję, chodź nie wiem za co. –Gubisz rzeczywistość. Gdy nim zakręcisz i upadnie, to ją znajdziesz. Żegnaj.- chłopak rozpływa się w powietrzu. Wszyscy wracają do jedzenia, a ja stoję jak słup soli i patrzę się w miejsce, gdzie przed chwilą stał mój… prześladowca? Wybawiciel?
     Mam skorzystać i zapomnieć, czy zostać? Mam uciec i poukładać sobie na nowo w miarę normalne życie, czy zostać i żyć tym które mam? Co mam zrobić? Kusi mnie, ale… Ale… Ale nie dziś i nie do końca tego tygodnia. Najpierw muszę ogarnąć parę spraw. Dużo spraw.
       Ktoś wstaje i odzie w moim kierunku. Słyszę to. Zresztą dziwne, że tylko jedna osoba. Przecież gdy tu szłam, to wszyscy patrzyli na mnie, lustrowali i obserwowali. Dziwne jest to miejsce. A raczej dziwni ludzie.
           -Em…- szturcha mnie w ramię, ale nie reaguję. Niech sam się pofatyguje i stanie przede mną. To Don. Nie Marley. Don.
         -Już zjadłaś?- pyta Don.
         -Nie miałam okazji…- milknę. Chciałam powiedzieć, że właśnie ktoś zjadł moją porcję i na mnie nawrzeszczał, ale… nie dla Dona.
         -Wszystko w porządku? Naprzeciw ciebie jest twoje miejsce. Siadaj, jedz.- Nie mam pojęcia czemu, ale idę posłusznie i siadam. Posłusznie jem owsiankę, której nie było. Posłusznie sprawdzam palec i posłusznie wracam, do Dona. Nie do Marleya. Do Dona.
______________________________________________________________
Wracam. Nie było mnie baaaaaaaardzoooo długo. Wena mnie opuściła do tej historii i o matko święta[xD] przez ten cały czas zdążyłam napisać tylko tyle ;( Przepraszam i obiecuję, że następny będzie równiutko za tydzień i będzie dłuższy i będzie akcja!!!! Będzie mała bitwa... mam nadzieję, że dobrze to opiszę ;) 
A i na wattapie piszę opowiadanie "Nie Zapomnij" [dodam w menu link]
Mam nadzieję, że jeszcze ktoś to czyta :') [Zawsze można mieć marzenia]