-Więc tak się strzela z łuku. Ale, to
nie dla ciebie, ty zdecydowanie powinnaś walczyć mieczem.
-Dlaczego? Łuk, to dobra broń i nie jest
ciężka. Po za tym stworzona dla kobiet mojej postury.- odpowiedziałam, z
naciskiem na słowa „ciężka” i „postury”.
-Być może… a raczej na pewno, ale masz
swój miecz i swoją tarczę. Specjalnie wyrobione dla ciebie. Dużo osób nad nimi
pracowało. Dużo ważnych osób. Poza tym służą dla ciebie od stuleci. Przynajmniej
naucz się podstaw. Proszę.
-No… dobrze.- zgadzam się tylko i
wyłącznie dla tego, że po raz pierwszy Don mnie prosi. Nie zmusza. Chyba w
końcu zrozumiał, że jak dla dziewczyny, która od pięciu godzin -z trzydziesto
minutową przerwą- trenuje z nieludzkim wysiłkiem należy się słowo „Proszę”. Są
też plusy tej mordęgi. Dowiedziałam się, że wspinaczka nie jest tak ciężka na
jaką wygląda, ale też dowiedziałam się o istnieniu mięśni, o których nie miałam
pojęcia i z przykrością muszę stwierdzić, iż szczęśliwi ci którzy nie znają ich
bólu. Jest już trzynasta. Odliczam bolesne minuty do obiadu.
-Księżniczko? Wracamy do świata żywych,
książę czeka.
-Sarkazm nie jest oznaką inteligencji.-
ripostuję.
-Inteligencji powiada...-urywa.-
Ekchem… do prawdziwego treningu przyda ci się prawdziwa zbroja. George powinien
coś mieć. Em, no tak… George przygotowuje zbroje dla wszystkich.
-Jest płatnerzem?
-Nie. I radzę nie mów tak o nim w jego
towarzystwie.- odpowiedział szybko i ostro. Miałam jeszcze o coś zapytać, ale
Don odszedł już ode mnie. Mówią, że kobiety są zmienne… Ech.
***
Gdy Don mówił „zbroja” myślałam o hełmie,
nagolennikach i innych elementach normalnych zbroi. Przede mną leży elastyczny,
czarny strój. Jest to kombinezon. Na tyle przylegający do ciała by mieć pełną
swobodę ruchów i na tyle wytrzymały, by nie dało się go zniszczyć nawet ciosem miecza w pierś-
przynajmniej tak twierdzi rudowłosy George. Z drugiej strony, jak na takie
zbroje, to nie rozumiem, dlaczego nie posiadają pistoletów i nowocześniejszej
broni, a walczą mieczami, łukami i rzucają nożami. W ogóle nie rozumiem przed
czym do licha mają się bronić i po co. Kto chciałby atakować obóz w lesie,
pełny szesnastoletnich nastolatków? W dodatku bez jakichkolwiek wartościowych
rzeczy. Emm… poza tym obóz jest dobrze ukryty, a ludzie jak mam wrażenie nigdy
stąd nie wychodzą. No poza Marleyem, który Bóg wie gdzie jest. Może i nawet on
nie wie. Głos w podświadomości mówi mi, że to on pewnie martwi się o mnie… nie,
nie martwi się. Gdyby chciał mnie znaleźć zapytałby się kogokolwiek, lub
podszedł jak człowiek do stolika z moją kartką. Chyba, że gdy podszedł zamiast
mnie, spotkał tego opętanego chłopca. Speszył się i odpuścił. Cokolwiek się
stało mam prawo być na niego zła i gdy
go znajdę zasypię go stosem argumentów podczas kłótni. Mam nadzieję, że
chłopczyk nie ukazał mu prawdziwego „ja”- jeśli Marley wie o pierścionku, to
albo mnie zrozumie, albo weźmie za chorą umysłowo- jeśli można tak nazwać osobę
która siedzi w bagnie, wepchnięta przez debilny los.
-Nareszcie!- krzyczę sama do siebie.
Po dwudziestu minutach ściągania jednego i nakładania drugiego kombinezonu
jestem wreszcie gotowa. Wychodzę z namiotu i kieruję się na polanę, gdzie jest
Don. W połowie drogi zdaję sobie sprawę, że zostawiłam torebkę. Zabieram ją i po raz trzeci biegnę na
miejsce.
Don czeka na polu walki. Stoi w
cieniu sosen. Penie będzie zły. Miał być tu już pięć minut temu. Zrzucam
torebkę. Podnoszę tarczę z ziemi i odchodzę od drzewa.
-Jestem.
-Tak. Jesteś.-sucho stwierdza.
Cholera. Nie zdjęłam pierścionka.
Wyciągam rękę… i…
…zdejmuję pierścionek…
… Upada.
Szybko schylam się by go podnieść, ale
jestem za wolna. Don robi to pierwszy.
Obraca
go w ręku.- …to twój pierścień?
-Tak.- odpowiadam i wyciągam otwartą
dłoń.
-Skąd go masz?
-Wolałabym nie mówić.- wyciągam jeszcze
bardziej dłoń.
-Wiesz, że nie muszę ci go oddawać,
prawda? Nie jesteś głupia. Powiedz.- nalega ściskając metalową obrączkę. Jak
widać jest to doskonały przykład tego, iż owszem, można jeszcze bardziej się
pogrążyć. –Jeśli odpowiesz dam ci spokój...
-Sam mówiłeś, że nie jestem głupia.
-Nie każ więc mi się mylić.
-To moja własność. O d d a j.-
wyciągam rękę ponownie. Don spogląda na nią, a następnie patrzy na mnie
pobłażliwie. Czemu on nie może zrozumieć, że nie chcę ze wszystkim i wszystkimi
się dzielić? To moje życie i to oni wtargnęli w nie, bez mojego zaproszenia.
Nie muszę tu zostawać. Mogę stąd odejść. Pójść byle jaką cholerną ścieżką i
nigdy nie wracać. Nic mnie obchodzi to ich gadanie i idiotyczne prorokowanie na
mój temat.
-Nie. Nie powiem. Widocznie nieomylny
Don się myli. Wy nie mówicie mi praktycznie nic. Czemu ja mam wam się z
wszystkiego zwierzać? Nie.
-Zgoda.-odpowiada i się uśmiecha.-
Zgoda.- powtarza.
-Na nic się nie zgadzam. Cokolwiek
myślisz.
-Proszę, co chcesz wiedzieć?-
śmieje się.- Mów. Słucham.
Chamstwo.
Po prostu chamstwo. Mam dość. Koniec. Podnoszę torbę. Tarcza ląduje na ziemi.
Mam gdzieś jej drogocenność. Niech sobie zachowa ten pierścionek. I ten od
cholernego tatusia też. Grzebię w torebce. Mam go. „Drogocenny diament” mieni
się w świetle słońca. On też ląduje na ziemi. Pod samymi nogami Dona. Nie
jestem głupia. Nie jestem marionetką. Nie prosiłam o bycie jakąś wyróżnioną. O
nic nie prosiłam. Nie prosiłam o zakłamaną matkę. Odwracam się na pięcie.
-Gdzie idziesz?- słyszę za sobą. Korci
mnie by coś powiedzieć, ale zagryzam wargę i idę do namiotu.
Zabieram swoje ubrania. Jeśli się
pospieszę, zdążę wyjść zanim Don mnie dogoni.
-Victoria…- słyszę go. Jest blisko. Biegnę.
Wybiegam z Wielkiego Namiotu i staję na rozwidleniu ścieżek. Z daleka widać
pałac. Skręcam w dróżkę naprzeciw niego i puszczam się bieg.
Te ścieżki nie mogą być niewiadomo jak
długie. Po kilku minutach przestaję biec. Jeśli Don jest na tyle głupi by
stwierdzić, że pobiegłam do „domu” to nigdy mnie nie złapie. Nie mogę też
wzbudzać podejrzeń, więc doprowadzam się do ogólnego porządku i powolnym
krokiem idę przed siebie. Jeśli ten chłopak mnie nie okłamał ucieknę stąd. Będę
mogła w miarę normalnie żyć. O ile nie znajdę się pośrodku lasu… wtedy sprawy
będą bardziej skomplikowane. W ostateczności jakiś zapalony grzybiarz mnie
znajdzie. Okłamię go, że pojechałam z rodziną i się zgubiłam. To by wyjaśniało
mój normalny strój, a nie gdybym stwierdziła, że zostałam porwana. Tak, to by
wyglądało całkiem logicznie. Jaka ja jestem głupia. Siedziałam w tym
obozie -czy cokolwiek to jest- trzy dni. Nic mnie już nie obchodzi. Jestem
ostatnią debilką. Ech…
Wyjmuję z torby dżinsową kurtkę i
nakładam ją. Gdy wyjdę już z tego piekła przebiorę się. Mój plan powinien
wypalić o ile jakiegoś grzybiarza znajdę… i o ile nikt mi nie przeszkodzi. Mam
nadzieję, że Marley nie wyskoczy raptem z podziemi. Nie posiada takiej mocy…
raczej.
-Witaj Victorio.- słyszę za sobą. Nie
poznaję kto to. Odwracam się. Teraz już przede mną stoi góra czternastoletnia
dziewczyna. Jeśli nie została tu wysłana przez Dona, albo Thomasa, mogę być
spokojna.
-Cześć- silę się na sztuczny uśmiech, a
blond włosa dziewczynka wykonuje idealny ukłon.
-Jeśli można, dlaczego jesteś tak daleko od zabudowań
sama?- pyta się.
Wysilam się na jeszcze większy uśmiech- Zwiedzam
okolicę.- kłamię.
-Dobrze, jeśli pozwolisz oprowadzę cię.- wyprostowuje
się. Jeszcze mocniej się uśmiecham pokazując zęby.
-Masz mnie. Tak naprawdę chciałam pobyć sama.-
kłamię ponownie.
-Nie wiem, o co pokuciłaś się z Donem, ale ucieczka nic ci nie da…
uwierz.- zaniemówiłam.
-Don cię wysłał?- nawet jeśli to on, to
skąd ona może wiedzieć, że chcę uciec?
No…
chyba, że naprawdę myśli, że się zgubiłam i chcę uciec do „domu”. Uśmiech
zszedł mi z twarzy.
-Nie. Nie wysłał mnie. Jestem z Namiotu
Ziemi.
-Aha.- tylko na tyle jest mnie stać. Nie
wiem co powiedzieć, by czegoś przypadkiem nie wyjawić.- Nie zamierzałam nigdzie
uciec.- dodaje szybko.
-Wyczuwam zamiary ludzi. Wiem, że chcesz
uciec. Uprzedzając twoje pytanie, wiem, że pokuciłaś się z Donem, ponieważ jesteś
z nim od śniadania.- zatkało mnie. No
cóż teraz muszę delikatnie wmówić tej czternastolatce, że nie mam zamiaru
nigdzie iść. Bo przecież go nie mam.
-Victorio, proszę nie idź. Don się załamie, Marley
będzie zły, a tobie może się coś stać. Kiedyś próbowałam uciec. Stąd nie ma
wyjścia. Nie ma. Też mam dość tego miejsca, wszystkich zasad i względnego
spokoju. Wszystkie sprawy zamiatają pod dywan.- nabiera powietrza i
kontynuuje.- Kiedyś Rick chciał byśmy w końcu przestali ciebie obserwować i
końcu zaprowadzili cię tutaj. Marley na niego nakrzyczał, Odair o mały włos nie
zdegradował ze stanowiska, a już na następny dzień wszystko było tak, jakby nic
się nie stało. Polubiłam Ricka.
-Nie wiem po co mi to mówisz.- odpowiadam.
-Kiedy ujawniłam swoją moc, ludzie zaczęli
mnie unikać, a wszyscy wykorzystywali wtedy gdy chcieli kogoś nakryć, albo udowodnić
winę. Dla dwunastolatki to było najgorszy cios. Nikt się nie odzywał, a zarazem
udawał najlepszego przyjaciela. Jestem potężnym narzędziem… no właśnie w oczach
innych tylko narzędziem. Chciałam stąd uciec, ale bez skutku.
-Przykro
mi, ale uwierz, że nie chcę stąd uciec. Nie myśl, że jestem zła, ale chciałabym
zostać sama. Proszę.
-Victorio…
nie kłam.- naprawdę nie wiem, jak historia czyjegoś życia- być może wymyślona-
miałaby mnie tu zatrzymać. Czas wykorzystać swoją pozycję, a przynajmniej swoją
moc.
Spoglądam
w jej błękitne oczy. Są podobne do oczu Marleya…
-Boże, czemu to ona jest tą porąbaną
potomkinią, w dodatku to ja mam ja powstrzymać. Na ziemię po co ona jest nam
potrzebna? Och, w dodatku jej wygląd, mogłaby być przynajmniej brzydsza.- mówi.
No cóż, nie myliłam się.
Idę do tyłu. Nie chcę jej słuchać. Po pięciu
minutach marszu tracę ją z pola widzenia. Odwracam się i biegnę. Nie dogoni
mnie. Przynajmniej mam taką nadzieję.
_______________________________________________________________
Hej! Tym razem o wiele krótszy. Zastanawiam się, czy wypuścić naszą Victorię, czy ją trochę przetrzymać w Obozie. Daję więc wam do wyboru, czy ma zostać i przeżyć ceremonię wyboru, czy też ją wypuścić i oddać w ręce wroga. Miała być w tym rozdziale walka, ale postanowiłam, że nasza Tori, będzie buntowniczką. A co tam! Poza tym może ktoś z was się w końcu odezwie, bo mam wrażenie, że po Prologu oczekiwaliście, raczej czegoś zupełnie innego... Przepraszam jeśli tak. :')
PS. Następny za tydzień ;)