czwartek, 14 maja 2015

Post informacyjny, czyli ~Dwa Punkty~ I- Czy kontynuować???

Jestem zła, smutna, fochnięta i zawiedziona... Tak, tyle emocji. Tak, wiem, że ktoś to czyta, bo w końcu wyświetlenia same się nie nabijają! Wyświetlania idą w górę, a komentarze, jak były w Prologu... ekchem.... no nie ma ich. Nie opublikuję (jest w połowie napisany) rozdziału bez komentarzy. Jak mam go opublikować skoro, gdy byłam i jestem w rozłamie fabuły, nie wiem co napisać, jaki wątek wybrać? Dałam wam wybór. 

Okey. Ochłonęłam. Teraz jestem tylko smutna. I tu pojawia się pierwsze pytanie:
~Czy kontynuować?
Ja, nie widzę sensu by publikować coś, co tylko zaśmieca internet. Mam wrażenie, że oczekiwaliście, oczekiwałeś/łaś jakiejś obyczajówki, a przynajmniej jakiegoś fanfiction... no cóż to nie jest nic z tego typu. Próbowałam z IŚ, ale nie wyszło. 

I tu pojawia się drugi punkt tej notki:
~Napisać fanfiction?
Mogłabym spróbować po raz drugi, tylko z czymś innym. Przeczytałam słynnego HP, PJ i Więźnia Labiryntu, oraz Niezgodną. Zastanawiam się, czy nie spróbować i nie pobawić się w Riordana... 

Notka zakończona.
Drodzy czytelnicy, nie pozostawiający po sobie śladu
Żegnam (na razie nie po raz ostatni).
Brzoza.

PS.
Wiem, że w pierwszym akapicie, napisałam troszeczkę za ostro... Przepraszam :)

wtorek, 5 maja 2015

Rozdział IV- Bunt.

               -Więc tak się strzela z łuku. Ale, to nie dla ciebie, ty zdecydowanie powinnaś walczyć mieczem.
       -Dlaczego? Łuk, to dobra broń i nie jest ciężka. Po za tym stworzona dla kobiet mojej postury.- odpowiedziałam, z naciskiem na słowa „ciężka” i „postury”.
       -Być może… a raczej na pewno, ale masz swój miecz i swoją tarczę. Specjalnie wyrobione dla ciebie. Dużo osób nad nimi pracowało. Dużo ważnych osób. Poza tym służą dla ciebie od stuleci. Przynajmniej naucz się podstaw. Proszę.
       -No… dobrze.- zgadzam się tylko i wyłącznie dla tego, że po raz pierwszy Don mnie prosi. Nie zmusza. Chyba w końcu zrozumiał, że jak dla dziewczyny, która od pięciu godzin -z trzydziesto minutową przerwą- trenuje z nieludzkim wysiłkiem należy się słowo „Proszę”. Są też plusy tej mordęgi. Dowiedziałam się, że wspinaczka nie jest tak ciężka na jaką wygląda, ale też dowiedziałam się o istnieniu mięśni, o których nie miałam pojęcia i z przykrością muszę stwierdzić, iż szczęśliwi ci którzy nie znają ich bólu. Jest już trzynasta. Odliczam bolesne minuty do obiadu.
        -Księżniczko? Wracamy do świata żywych, książę czeka.
        -Sarkazm nie jest oznaką inteligencji.- ripostuję.
     -Inteligencji powiada...-urywa.- Ekchem… do prawdziwego treningu przyda ci się prawdziwa zbroja. George powinien coś mieć. Em, no tak… George przygotowuje zbroje dla wszystkich.
        -Jest płatnerzem?
     -Nie. I radzę nie mów tak o nim w jego towarzystwie.- odpowiedział szybko i ostro. Miałam jeszcze o coś zapytać, ale Don odszedł już ode mnie. Mówią, że kobiety są zmienne… Ech.
 
  ***

        Gdy Don mówił „zbroja” myślałam o hełmie, nagolennikach i innych elementach normalnych zbroi. Przede mną leży elastyczny, czarny strój. Jest to kombinezon. Na tyle przylegający do ciała by mieć pełną swobodę ruchów i na tyle wytrzymały, by nie dało  się go zniszczyć nawet ciosem miecza w pierś- przynajmniej tak twierdzi rudowłosy George. Z drugiej strony, jak na takie zbroje, to nie rozumiem, dlaczego nie posiadają pistoletów i nowocześniejszej broni, a walczą mieczami, łukami i rzucają nożami. W ogóle nie rozumiem przed czym do licha mają się bronić i po co. Kto chciałby atakować obóz w lesie, pełny szesnastoletnich nastolatków? W dodatku bez jakichkolwiek wartościowych rzeczy. Emm… poza tym obóz jest dobrze ukryty, a ludzie jak mam wrażenie nigdy stąd nie wychodzą. No poza Marleyem, który Bóg wie gdzie jest. Może i nawet on nie wie. Głos w podświadomości mówi mi, że to on pewnie martwi się o mnie… nie, nie martwi się. Gdyby chciał mnie znaleźć zapytałby się kogokolwiek, lub podszedł jak człowiek do stolika z moją kartką. Chyba, że gdy podszedł zamiast mnie, spotkał tego opętanego chłopca. Speszył się i odpuścił. Cokolwiek się stało mam prawo być na niego  zła i gdy go znajdę zasypię go stosem argumentów podczas kłótni. Mam nadzieję, że chłopczyk nie ukazał mu prawdziwego „ja”- jeśli Marley wie o pierścionku, to albo mnie zrozumie, albo weźmie za chorą umysłowo- jeśli można tak nazwać osobę która siedzi w bagnie, wepchnięta przez debilny los.
         
          -Nareszcie!- krzyczę sama do siebie. Po dwudziestu minutach ściągania jednego i nakładania drugiego kombinezonu jestem wreszcie gotowa. Wychodzę z namiotu i kieruję się na polanę, gdzie jest Don. W połowie drogi zdaję sobie sprawę, że zostawiłam torebkę.  Zabieram ją i po raz trzeci biegnę na miejsce.
          Don czeka na polu walki. Stoi w cieniu sosen. Penie będzie zły. Miał być tu już pięć minut temu. Zrzucam torebkę. Podnoszę tarczę z ziemi i odchodzę od drzewa.
          -Jestem.
          -Tak. Jesteś.-sucho stwierdza. Cholera. Nie zdjęłam pierścionka.
              Wyciągam rękę… i…
         …zdejmuję pierścionek…
                    … Upada.
         Szybko schylam się by go podnieść, ale jestem za wolna. Don robi to pierwszy.
         Obraca go w ręku.- …to twój pierścień?
         -Tak.- odpowiadam i wyciągam otwartą dłoń.
         -Skąd go masz?
         -Wolałabym nie mówić.- wyciągam jeszcze bardziej dłoń.
         -Wiesz, że nie muszę ci go oddawać, prawda? Nie jesteś głupia. Powiedz.- nalega ściskając metalową obrączkę. Jak widać jest to doskonały przykład tego, iż owszem, można jeszcze bardziej się pogrążyć. –Jeśli odpowiesz dam ci spokój...
          -Sam mówiłeś, że nie jestem głupia.
          -Nie każ więc mi się mylić.
            -To moja własność. O d d a j.- wyciągam rękę ponownie. Don spogląda na nią, a następnie patrzy na mnie pobłażliwie. Czemu on nie może zrozumieć, że nie chcę ze wszystkim i wszystkimi się dzielić? To moje życie i to oni wtargnęli w nie, bez mojego zaproszenia. Nie muszę tu zostawać. Mogę stąd odejść. Pójść byle jaką cholerną ścieżką i nigdy nie wracać. Nic mnie obchodzi to ich gadanie i idiotyczne prorokowanie na mój temat.
            -Nie. Nie powiem. Widocznie nieomylny Don się myli. Wy nie mówicie mi praktycznie nic. Czemu ja mam wam się z wszystkiego zwierzać? Nie.
            -Zgoda.-odpowiada i się uśmiecha.- Zgoda.- powtarza.
            -Na nic się nie zgadzam. Cokolwiek myślisz.
            -Proszę, co chcesz wiedzieć?- śmieje się.- Mów. Słucham.
Chamstwo. Po prostu chamstwo. Mam dość. Koniec. Podnoszę torbę. Tarcza ląduje na ziemi. Mam gdzieś jej drogocenność. Niech sobie zachowa ten pierścionek. I ten od cholernego tatusia też. Grzebię w torebce. Mam go. „Drogocenny diament” mieni się w świetle słońca. On też ląduje na ziemi. Pod samymi nogami Dona. Nie jestem głupia. Nie jestem marionetką. Nie prosiłam o bycie jakąś wyróżnioną. O nic nie prosiłam. Nie prosiłam o zakłamaną matkę. Odwracam się na pięcie.
         -Gdzie idziesz?- słyszę za sobą. Korci mnie by coś powiedzieć, ale zagryzam wargę i idę do namiotu.
        Zabieram swoje ubrania. Jeśli się pospieszę, zdążę wyjść zanim Don mnie dogoni.
       -Victoria…- słyszę go. Jest blisko. Biegnę. Wybiegam z Wielkiego Namiotu i staję na rozwidleniu ścieżek. Z daleka widać pałac. Skręcam w dróżkę naprzeciw niego i puszczam się bieg.
        Te ścieżki nie mogą być niewiadomo jak długie. Po kilku minutach przestaję biec. Jeśli Don jest na tyle głupi by stwierdzić, że pobiegłam do „domu” to nigdy mnie nie złapie. Nie mogę też wzbudzać podejrzeń, więc doprowadzam się do ogólnego porządku i powolnym krokiem idę przed siebie. Jeśli ten chłopak mnie nie okłamał ucieknę stąd. Będę mogła w miarę normalnie żyć. O ile nie znajdę się pośrodku lasu… wtedy sprawy będą bardziej skomplikowane. W ostateczności jakiś zapalony grzybiarz mnie znajdzie. Okłamię go, że pojechałam z rodziną i się zgubiłam. To by wyjaśniało mój normalny strój, a nie gdybym stwierdziła, że zostałam porwana. Tak, to by wyglądało całkiem logicznie. Jaka ja jestem głupia. Siedziałam w tym obozie  -czy cokolwiek to jest-  trzy dni. Nic mnie już nie obchodzi. Jestem ostatnią debilką. Ech…
      Wyjmuję z torby dżinsową kurtkę i nakładam ją. Gdy wyjdę już z tego piekła przebiorę się. Mój plan powinien wypalić o ile jakiegoś grzybiarza znajdę… i o ile nikt mi nie przeszkodzi. Mam nadzieję, że Marley nie wyskoczy raptem z podziemi. Nie posiada takiej mocy… raczej.
      -Witaj Victorio.- słyszę za sobą. Nie poznaję kto to. Odwracam się. Teraz już przede mną stoi góra czternastoletnia dziewczyna. Jeśli nie została tu wysłana przez Dona, albo Thomasa, mogę być spokojna.
      -Cześć- silę się na sztuczny uśmiech, a blond włosa dziewczynka wykonuje idealny ukłon.
        -Jeśli można, dlaczego jesteś tak daleko od zabudowań sama?- pyta się.
      Wysilam się na jeszcze większy uśmiech- Zwiedzam okolicę.- kłamię.
        -Dobrze, jeśli pozwolisz oprowadzę cię.- wyprostowuje się. Jeszcze mocniej się uśmiecham pokazując zęby.
       -Masz mnie. Tak naprawdę chciałam pobyć sama.- kłamię ponownie.
       -Nie wiem, o co pokuciłaś się z Donem, ale ucieczka nic ci nie da… uwierz.- zaniemówiłam.
       -Don cię wysłał?- nawet jeśli to on, to skąd ona może wiedzieć, że chcę uciec?
No… chyba, że naprawdę myśli, że się zgubiłam i chcę uciec do „domu”. Uśmiech zszedł mi z twarzy.
      -Nie. Nie wysłał mnie. Jestem z Namiotu Ziemi.
      -Aha.- tylko na tyle jest mnie stać. Nie wiem co powiedzieć, by czegoś przypadkiem nie wyjawić.- Nie zamierzałam nigdzie uciec.- dodaje szybko.
      -Wyczuwam zamiary ludzi. Wiem, że chcesz uciec. Uprzedzając twoje pytanie, wiem, że pokuciłaś się z Donem, ponieważ jesteś z nim  od śniadania.- zatkało mnie. No cóż teraz muszę delikatnie wmówić tej czternastolatce, że nie mam zamiaru nigdzie iść. Bo przecież go nie mam.
       -Victorio, proszę nie idź. Don się załamie, Marley będzie zły, a tobie może się coś stać. Kiedyś próbowałam uciec. Stąd nie ma wyjścia. Nie ma. Też mam dość tego miejsca, wszystkich zasad i względnego spokoju. Wszystkie sprawy zamiatają pod dywan.- nabiera powietrza i kontynuuje.- Kiedyś Rick chciał byśmy w końcu przestali ciebie obserwować i końcu zaprowadzili cię tutaj. Marley na niego nakrzyczał, Odair o mały włos nie zdegradował ze stanowiska, a już na następny dzień wszystko było tak, jakby nic się nie stało. Polubiłam Ricka.
       -Nie wiem po co mi to mówisz.- odpowiadam.
       -Kiedy ujawniłam swoją moc, ludzie zaczęli mnie unikać, a wszyscy wykorzystywali wtedy gdy chcieli kogoś nakryć, albo udowodnić winę. Dla dwunastolatki to było najgorszy cios. Nikt się nie odzywał, a zarazem udawał najlepszego przyjaciela. Jestem potężnym narzędziem… no właśnie w oczach innych tylko narzędziem. Chciałam stąd uciec, ale bez skutku.
       -Przykro mi, ale uwierz, że nie chcę stąd uciec. Nie myśl, że jestem zła, ale chciałabym zostać sama. Proszę.
       -Victorio… nie kłam.- naprawdę nie wiem, jak historia czyjegoś życia- być może wymyślona- miałaby mnie tu zatrzymać. Czas wykorzystać swoją pozycję, a przynajmniej swoją moc.
       Spoglądam w jej błękitne oczy. Są podobne do oczu Marleya…
      -Boże, czemu to ona jest tą porąbaną potomkinią, w dodatku to ja mam ja powstrzymać. Na ziemię po co ona jest nam potrzebna? Och, w dodatku jej wygląd, mogłaby być przynajmniej brzydsza.- mówi. No cóż, nie myliłam się.
         Idę do tyłu. Nie chcę jej słuchać. Po pięciu minutach marszu tracę ją z pola widzenia. Odwracam się i biegnę. Nie dogoni mnie. Przynajmniej mam taką nadzieję.
_______________________________________________________________
Hej! Tym razem o wiele krótszy. Zastanawiam się, czy wypuścić naszą Victorię, czy ją trochę przetrzymać w Obozie. Daję więc wam do wyboru, czy ma zostać i przeżyć ceremonię wyboru, czy też ją wypuścić i oddać w ręce wroga. Miała być w tym rozdziale walka, ale postanowiłam, że nasza Tori, będzie buntowniczką. A co tam! Poza tym może ktoś z was się w końcu odezwie, bo mam wrażenie, że po Prologu oczekiwaliście, raczej czegoś zupełnie innego... Przepraszam jeśli tak. :') 
PS. Następny za tydzień ;)